Выбрать главу

Musiał chyba dostrzec cień na mojej twarzy, bo położył mi dłoń na ramieniu.

— Przepraszam, doktorze. Nie powinienem tego mówić. Ale nigdy nie proś mnie, żebym cofnął się w czasie, by zrobić Norze zdjęcie czy zastrzyk z penicyliny. Próbowałem już ingerować w przeszłość i zawsze coś mnie powstrzymywało… Ale wróćmy do tematu. Przyzwyczailiśmy się do żarówek lub choćby świec. Kiedy masz do dyspozycji chyboczący płomień lampki oliwnej, jesteś silnie związany ze światłem dziennym. Nawet możliwość spędzania wieczorów na czytaniu nie jest taka oczywista. To w bardzo subtelny, ale i głęboki sposób zmienia naszą psychikę).

Chłopi wstali skoro świt i zajmowali się karmieniem zwierząt, przędzeniem wełny, rozpalaniem ognia, gotowaniem. Szykowali się na jutrzejszy szabas. Brodaci mężczyźni pędzili przeciążone osły z towarami do miasta. Dzieci ledwo mogące chodzić rzucały ziarno kurom; trochę starsze odganiały bezpańskie psy od owiec. Zanim Havig doszedł do wybrukowanej drogi, został mnóstwo razy potrącony. Przez jadących z daleka kupców, szejków, kapłanów, ohydnych żebraków, dwóch anatolijskich handlarzy, czy kimkolwiek byli, chłopów, rzemieślników, pijaków etc. Potem rozległ się ostry krzyk, żeby ustąpić z drogi, stukot szybkich kroków i brzęk żelastwa. To rzymski patrol wracał z nocnej służby.

Widziałem zdjęcia, które zrobił przy okazji różnych wizyt, i potrafię to sobie wyobrazić. Nie było to tak krzykliwe jak dzisiaj, w dobie różnokolorowych farb i materiałów fluorescencyjnych. Ubrania były najczęściej brązowe, szare, niebieskie, czerwone i zakurzone. Natomiast było niesamowicie głośno. Krzyki, przekleństwa, śmiechy, przechwałki, odgłosy harf, fragmenty pieśni, szuranie stóp, stukanie niepodkutych kopyt, skrzypiące drewniane koła, szczekające psy, beczące owce, plujące wielbłądy i wszędzie dookoła ćwierkające ptaki. Pachniało wiosną. Ci ludzie nie byli sztywnymi Anglikami czy Amerykanami. Machali rękoma, klaskali, klepali się po plecach, warczeli na siebie, szybko chwytali za noże, kiedy ich obrażano i natychmiast potem znów się śmiali. I te zapachy. Słodki pot koni, kwaśny odór ludzi. Dym o zapachu drzewa cedrowego lub suszonego końskiego łajna, świeżo pieczony chleb, zapach porów i czosnku, zjełczałego tłuszczu. Wszędzie chodziły zwierzęta i często czuć było odór amoniaku z kompostu. Czasami zawiało olejkiem różanym lub piżmem, kiedy mijała go lektyka z zawoalowaną kobietą. Z łoskotem przejeżdżały wozy z drewnem. Havig nigdy nie cieszył się widokiem gwoździ wbijanych w ciała, ale widok otwartej przed nim bramy do Jerozolimy przyprawił go o wyjątkowe bicie serca. Zwłaszcza że powietrze, którym oddychał, wcale nie powodowało kaszlu ani łzawienia oczu, nie niosło choroby.

* * *

I wtedy go znaleźli.

Stało się to nagle. Poczuł, że ktoś dotyka jego pleców. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z krępym mężczyzną o szerokiej twarzy, ubranym podobnie jak on, tak samo gładko ogolonym, krótko ostrzyżonym, ogorzałym.

Na twarzy nieznajomego widać było krople potu. Zasłonił go przed resztą tłumu i zapytał, przekrzykując jazgot:

— Es tu peregrinator temporis?Miał dziwny akcent — później się okazało, że pochodził z osiemnastowiecznej Polski — ale Havig dobrze znał klasyczną łacinę i jej późniejsze odmiany, żeby zrozumieć pytanie. „Czy jesteś podróżnikiem w czasie?”.

Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Wreszcie dotarł do celu swoich poszukiwań. Albo ich poszukiwań.

Był wysoki jak na te czasy i nosił się bez okrycia głowy, pokazując porządnie ostrzyżone włosy i nordyckie rysy.

W przeciwieństwie do większości miast na przestrzeni dziejów Jerozolima czasów Heroda była w wystarczającym stopniu kosmopolityczna, żeby wpuszczać różnych cudzoziemców. Kiedy tu wyruszał, miał nadzieję, że inni podróżnicy rozpoznają go w końcu jako obcego, tak w czasie, jak w przestrzeni, albo że on będzie miał okazję śledzić kogoś takiego. Teraz ta nadzieja się ziściła.

Jego pierwszą myślą, zanim ogarnęła go radość, było spostrzeżenie, że ten facet wygląda na twardziela.

* * *

Usiedli w gospodzie. Polak nazywał się Wacław Krasicki i pochodził z Warszawy z 1738 roku. Jego kolega, Juan Mendoza, pochodził z Tijuany z 1924 roku. I odnaleźli jeszcze innych podróżników.

Oprócz Jacka Haviga znaleźli Coenraada van Leuvena, zabijakę z trzynastego wieku, który próbował mieczem ratować Zbawiciela w drodze na Golgotę. Krasicki go powstrzymał akurat na czas, żeby uniknął rzymskiej włóczni. Teraz siedział sparaliżowany pytaniem: Skąd wiedziałeś, że ten człowiek naprawdę jest twoim Panem? Był jeszcze siwobrody mnich, mówiący tylko po sztokawsku. Wydawało się, że ma na imię Borys i pochodzi z siedemnastego wieku. I jeszcze kobieta z włosami zaplecionymi w warkoczyki i twarzą ze śladami po ospie. Mamrotała coś w języku, którego nikt nie potrafił zidentyfikować.

— To wszyscy? — zapytał Havig z niedowierzaniem.

— Cóż, w mieście mamy jeszcze innych agentów — odparł Krasicki. Rozmawiali po angielsku, od kiedy Havig określił swoje pochodzenie. — Mamy się spotkać w poniedziałek wieczorem, a potem po raz drugi po… mhm… Zielonych Świątkach. Mam nadzieję, że znajdą jeszcze kilku innych podróżników. Ale zgadzam się, że złowiliśmy mniej, niż oczekiwaliśmy.

Gospoda miała otwarty front. Goście siedzieli po turecku na starych kilimach i pili z glinianych kubków napełnianych przez służącego. Przed nimi przechodziły tłumy ludzi, ale wrzask dobiegający z ulicy jakby się zmniejszył. Havig wprost nie mógł uwierzyć: był w Jerozolimie w Wielki Piątek!

Krasicki niezbyt się tym przejmował. Wspomniał, że opuścił swoje zacofane miasto, kraj i czas, żeby się udać do oświeconej Francji. Szeptem dodał, że jego partner jest gangsterem (użył słowa „najemnik”, ale sens i tak był jasny).

— Śmierć jakiegoś żydowskiego cieśli cierpiącego na delirium nie robi na mnie specjalnego wrażenia — oznajmił Havigowi. — A na tobie? Wygląda na to, że udało nam się trafić przynajmniej na jednego rozsądnego rekruta.

W rzeczywistości odczucia Haviga były nieco inne, ale nie chciał się kłócić.

— Naprawdę jest nas tak niewielu? — spytał, żeby zmienić temat.

— Nie wiadomo. — Krasicki wzruszył ramionami. — Może nie bardzo mogą się tutaj dostać. To nawet logiczne. Ty użyłeś latającej maszyny, żeby tu dotrzeć w kilka godzin. Ale pamiętaj, że w większości epok to nie jest takie proste. Czasami wręcz niemożliwe. Czytaliśmy o średniowiecznych pielgrzymach. Ilu wśród nich było podróżnikami w czasie? A ilu zmarło w czasie drogi? Część z nich, być może, nie życzy sobie zostać znaleziona. A może nigdy im nie przyszło do głowy, że inni mogą ich szukać. Albo po prostu ich przebrania są zbyt dobre, żeby ich rozpoznać.

Havig przyglądał się Krasickiemu, potem siedzącemu z kamienną twarzą Mendozie, prawie pijanemu Coenraadowi, brudnemu Borysowi ściskającemu różaniec, nieznanej wariatce i pomyślał: Jasne. Niby dlaczego taki dar miałby przypaść tylko takim jak ja? Czemu sam nie wpadłem na to, że musi być rozdzielony losowo wszystkim ludziom równomiernie? No bo dlaczego miałbym być kimś wyjątkowym?

— Nie możemy poświęcić zbyt wiele sił na poszukiwania — dodał Krasicki. — Jest nas niewielu w Orlim Gnieździe.

— Poklepał Haviga po kolanie. — Boże! Ale się Wódz ucieszy, że wreszcie znaleźliśmy ciebie.

* * *

Pozostałe zespoły znalazły jeszcze syryjskiego pustelnika z trzeciego wieku i jońskiego podróżnika z drugiego wieku przed naszą erą. Zauważono jeszcze jakąś kobietę — prawdopodobnie koptyjską chrześcijankę — która jednak zniknęła, zanim udało się z nią skontaktować.