— Owszem. Wallis przecież mówił, że chce rozszerzyć poszukiwania. Problemy były jednak zbyt wielkie, żeby można to było zrobić od razu. Same podróże w czasie przez tyle wieków stanowią problem. Do tego dochodzą problemy językowe, bariery kulturowe. Wyprawa do Jerozolimy stanowiła pierwszy eksperyment w tym kierunku i zakończyła się praktycznie niczym. Nie licząc mnie, oczywiście.
Wróćmy do głównego problemu. W Orlim Gnieździe językiem oficjalnym był angielski, którego wszyscy musieli się nauczyć. Mimo to z niektórymi nigdy nie udało mi się normalnie porozmawiać. Oprócz akcentu różniliśmy się mentalnością. Z mojego punktu widzenia większość z nich była wyrzutkami społecznymi i bandytami. Z ich punktu widzenia byłem zbytnim maminsynkiem i mięczakiem, żeby być użytecznym. To, że żyli razem, w niczym nie zmieniło ich mentalności i uprzedzeń. Wciąż pałali wrodzoną wrogością do angoli, żabojadów, szwabów, makaroniarzy. Jak można takiej zbieraninie zaszczepić wspólny cel?
I dlaczego niby mieliby się buntować? Zaledwie kilkoro miało jakiekolwiek ideały. To rzadkość każdej epoce. Wszyscy żyli (żyliśmy) jak królowie. Najlepsze jedzenie i napoje, dobra luksusowe ściągane z różnych epok, służący na każde skinienie, partnerzy do łóżka, dowolne urlopy w dawnych czasach (byle z zachowaniem minimum ostrożności) i kieszenie pełne pieniędzy. Nie pracowaliśmy ciężko. Ci, którym to było potrzebne, otrzymywali trening techniczny zgodny z ich talentami. Najbardziej wysportowani byli szkoleni jak komandosi. Reszta pracowała jako urzędnicy, gońcy czasowi, kierownicy lub badacze, jeżeli mieli takie zamiłowania. A praca była fascynująca. Miałem się o tym przekonać, jak tylko moi szefowie uznali, że skończyłem trening. Sam pomyśclass="underline" zwiadowca w czasie! Cóż. Właściwie nie mogłem narzekać. Na początku.
— Raczej nie uważałeś swoich kolegów za miłe towarzystwo — zauważyłem.
— Z kilkoma się spotykałem — odparł. — Sam Wallis był bardzo ciekawym człowiekiem i dominował nad wszystkimi. Na swój sposób potrafił oczarować każdego słuchacza dzięki swoim licznym przygodom. Jego najbardziej zaufany pomocnik, Austin Caldwell, już siwy, ale dalej twardy jak stal, uwielbiał strzelać i jeździć konno. Potrafił wypić morze whiskey. Też znał wiele historii i potrafił je opowiadać z większym poczuciem humoru. W ogóle był przyjacielski i bardzo się starał, żeby mi ułatwić zaaklimatyzowanie w nowym środowisku. Był jeszcze ten magik Reuel Orrick, cudowny szelma. Młody Jerry Jennings, który wciąż szukał nowego marzenia po tym, jak jego chłopięce sny uległy zniszczeniu w okopach w 1918 roku. Było również kilku innych. No i Leoncja. — Uśmiechnął się od ucha do ucha. — Zwłaszcza Leoncja.
Wybrali się na wycieczkę wkrótce po jego przybyciu. Ledwo zdążył się wprowadzić do dwupokojowego apartamentu w fortecy i jeszcze nie zdołał załatwić sobie żadnych osobistych rzeczy. Ona podarowała mu skórę niedźwiedzia na podłogę i butelkę doskonałej whiskey z przeszłości. Nie był pewien, czy zrobiła to ze zwykłej uprzejmości, czy z innego powodu. Jej zachowanie było dla niego bardziej niezrozumiałe niż jej dziwny akcent. Namiętny pocałunek zaraz po przybyciu, a potem zaledwie zdawkowa grzeczność. Codziennie siedziała z kim innym przy posiłkach. Z początku Havig miał za wiele problemów na głowie, żeby się nad tym zastanawiać. Ponieważ nie podobał mu się zwyczaj zmuszania kobiet do współżycia, zaproszenie na wspólną przejażdżkę przyjął z radością. Oboje mieli akurat dzień wolny od zajęć.
Okoliczne bandy zostały już dawno wybite, a konne patrole pilnowały, żeby się nie pojawiły ponownie. Można było wyjechać bez eskorty. Oboje mieli tylko pistolety jako oznakę swojego statusu, bo nikomu innemu nie było wolno posiadać broni palnej.
Leoncja wybrała drogę. Najpierw jechali kilka kilometrów przez senne pola uprawne, skąpane w porannym słońcu. Potem przez niewielki las, który jednak przypominał Havigowi Las Morgana z rodzinnych stron. Pachniało świeżym sianem, liśćmi i mchem. Było ciepło, ale wiał dość chłodny wiatr, sprawiając, że chwilami dostawał gęsiej skórki, a liście w lesie migotały, jakby ktoś puszczał lusterkami tysiące zajączków. Wiewiórki ganiały się po gałęziach. Podkowy uderzały przyduszonym stukotem w poszycie, a on kołysał się monotonnie w rytmie końskiego stępa.
Przez całą drogę zadawała mu mnóstwo pytań. Chętnie jej odpowiadał, pilnując jednak, żeby nie przekroczyć pewnych granic szczerości, które sam sobie narzucił. Czegóż to nie opowie normalny mężczyzna pięknej kobiecie? Zwłaszcza jeżeli jest dla niej legendą. Początkowe kłopoty językowe zmniejszyły się, ponieważ kiedy nie była zdenerwowana potrafiła mówić po angielsku całkiem poprawnie, mimo że była tu zaledwie rok. Jego wyrobione ucho zaczęło się przyzwyczajać do jej dziwnego akcentu.
— Z Wielkich Lat! — wykrzyknęła, stając w strzemionach i dotykając jego ramienia, jej dłonie były pełne odcisków.
— Co chcesz powiedzieć? — spytał. — Z czasów tuż przed wojną?
— Taaak. Ludzie latali na Księżyc i do gwiazd.
Uświadomił sobie, że mimo swego wzrostu i siły była bardzo młoda. Jej skośne oczy spoglądały na niego spod bujnych włosów spiętych tego dnia w dwa warkocze związane wstążkami.
I sami postanowiliśmy zostać własnymi katami, pomyślał. Nie miał jednak zamiaru psuć nastroju takimi stwierdzeniami.
— Ty chyba pochodzisz z bardziej spokojnej epoki — rzekł.
Skrzywiła się, ale zaraz spoważniała. Pochyliła się nieco w siodle.
— I tak, i nie.
— Słyszałem, że w stosunku do teraz pochodzisz z przyszłości, ale nie wiem nic więcej.
— Jakieś sto pięćdziesiąt lat — stwierdziła, kiwając głową. — Szczep Glacier.
Dalej nie mogli już jechać i musieli iść pieszo, prowadząc konie za wodze. Ona szła pierwsza. On podziwiał jej kształty. Co jakiś czas odwracała się do niego i uśmiechała, zadając wciąż nowe pytania.
Udało mu się ustalić, że mieszkała gdzieś na terenach byłego Rezerwatu Glacier na pograniczu dawnej Kanady i USA. Jej przodkowie prawdopodobnie uciekali przed naporem Mongów i znaleźli schronienie w górach. Stali się myśliwymi i traperami, handlowali futrami, minerałami, niewolnikami, by zdobyć żywność i wyroby rzemiosła. Pewnie zajmowali się również rozbojem. Tworzyli luźną społeczność wielu klanów złączonych więzami rodzinnymi.
Z czasem jednak ich liczba wzrosła na tyle, że zaczęli tworzyć pierwsze struktury terytorialne, które Leoncja próbowała opisywać.
— Widzisz — tłumaczyła — ja pochodzę z klanu Ranyanów, którzy należą do grupy Wahornów. Klan to… grupa rodzin, którą łączą więzy krwi. Grupa to kilka klanów, które się spotykają cztery razy w roku na wezwanie szeryfa. Szeryf zabija cielaka na cześć Oktaja i innych bogów, których ludzie nazywają Oni. Potem wszyscy rozmawiają, kłócą się, a czasem głosowaniem ustalają nowe prawo. Tylko dorośli. Mężczyźni i kobiety. Jest wesoło. Ludzie głównie się spotykają ze sobą, plotkują, żartują, zamieniają rolami, objadają, piją i popisują się… rozumiesz?
— Chyba tak — odparł Havig. Takie zjazdy rodzin były powszechne w prymitywnych społecznościach.
— W późniejszych czasach szeryf i ludzie, których zwołał, zbierali się na długie spotkania, chyba co roku, na kongresie. Kierował tym Jinral, pierworodny z linii Injuna Samala, z klanu Roverów. Był święty. Oni się spotykali nad jeziorem Pendoray. To święta ziemia. Inaczej tyle klanów to pewna walka. Dużo krwi.
Havig przytaknął kiwnięciem głowy. Dzikusy stawały się bardziej cywilizowane, w miarę jak zaczynały dostrzegać zalety porządku i prawa. Ten Injun Samal musiał niewątpliwie na początku porządnie zastraszyć wszystkich wodzów, żeby ich potem zebrać razem.