— Tak. Raczej tak.
— Przyglądałem ci się — stwierdził Krasicki, wertując jakieś papiery. — Zastanawiałem się, w jaki sposób możemy wykorzystać twoje umiejętności. Tak, żebyś jak najmniej ryzykował. Masz spore doświadczenie w podróżach w czasie, co samo w sobie już jest cenne. Nigdy jednak nie pracowałeś dla nas. — Uśmiechnął się z przekąsem. — Pomyślałem, że możemy skorzystać z twojego wykształcenia.
Havigowi udało się zachować nieprzeniknioną twarz.
— Musimy rozwijać naszą bazę rekrutacyjną — kontynuował Krasicki. — Nieźle znasz grekę a zwłaszcza koine. Mówiłeś, że odwiedzałeś nawet Konstantynopol za czasów Bizancjum. Uznaliśmy, że jest to doskonała baza wypadowa do poszukiwań w całym średniowieczu.
— Rewelacja — wyrwało się Havigowi w podnieceniu. — To centrum ówczesnej cywilizacji. Można się ustawić jako kupiec i mieć kontakty z…
— Spokojnie — Krasicki podniósł rękę, powstrzymując jego dalszą wypowiedź. — Na razie nie mamy takich środków. Może później. Dzisiaj brakuje nam ludzi do takich przedsięwzięć. Pamiętaj, że musimy zakończyć fazę pierwszą do określonej daty. Tym razem musimy się zdecydować na szybszą i bardziej skuteczną metodę działania.
— Czyli?
— Ponieważ wtedy używano monet, które są ciężkie i trudne w transporcie przez czas, musimy wszystko zdobyć na miejscu. I to szybko.
— Chyba nie mówisz o kradzieżach? — oburzył się Havig.
— Nie. Oczywiście, że nie. — Krasicki z politowaniem pokręcił głową. — Pomyśl trochę. Napaść na jakieś miasto, wystarczająco duże, żeby to się opłaciło, jest zbyt niebezpieczne. To może się dostać do książek historycznych i zniszczyć nasz kamuflaż. Nie mówiąc już o tym, że to jest niebezpieczne także dla nas. Nie mamy dość ludzi i wystarczającej ilości ciężkiej broni. A bizantyjska armia była potężna, liczna i bardzo zdyscyplinowana. Nie proponuję takiego szaleństwa.
— Więc co?
— Trzeba wykorzystać naturalny chaos i zabrać to, co i tak miało zostać ukradzione przez najeźdźców w 1204 roku. Konstantynopol został wtedy zdobyty przez wojska czwartej wyprawy krzyżowej, która splądrowała miasto do ostatniego kamienia. Czemu nie mielibyśmy w tym uczestniczyć? Wszystko i tak rozkradziono. A tak możemy niektórych uratować od śmierci i gwałtu, i zapewnić im życie gdzie indziej. Havig prawie udławił się ze śmiechu.
Przygotował się, studiując szczegóły w bibliotece. Potem zamówił sobie stosowny strój oraz kilka dodatków i wyruszył w drogę. Samolot dowiózł go do ruin Stambułu w dwudziestym pierwszym wieku i szybko wystartował w drogę powrotną, bo rejon ten wciąż jeszcze był skażony promieniowaniem. Ponieważ Havig nikomu jeszcze nie ujawnił swojego chronologu, musiał sam mozolnie liczyć dni i zatrzymywać się co jakiś czas, by ustalać daty metodą prób i błędów.
Leoncja była wściekła, że nie zabrał jej ze sobą. Nie miała jednak żadnego przygotowania do tak dalekiej wyprawy. Chociaż z pewnością byłaby wspaniałą towarzyszką. Z drugiej strony mogła zagrozić jego misji, ponieważ niewątpliwie zwracałaby na siebie uwagę. On zaś chciał uchodzić za pielgrzyma ze Skandynawii — katolika, ale i tak mniej znienawidzonego w tym mieście niż Wenecjanie, Francuzi czy Aragończycy. Wszyscy mieszkańcy zachodnich krajów basenu Morza Śródziemnego nienawidzili Konstantynopola. Lepiej by go przyjęto, gdyby uchodził za Rusina, bo stanowili liczną grupę i byli prawosławni, lecz obawiał się jakieś wpadki religijnej.
Nie zatrzymał się w roku, w którym dokonano najazdu. Czasy były wtedy zbyt niespokojne i każdy obcy wzbudzał nieufność. Trudno byłoby spokojnie nawiązywać kontakty. Krzyżowcy wkroczyli do Konstantynopola po raz pierwszy w 1203 roku, po zastosowaniu blokady morskiej i osadzili na tronie swoją marionetkę. Trochę poczekali na zebranie daniny i udali się do Ziemi Świętej. Osadzony przez nich władca zorientował się, że jego skarbiec jest pusty, i zwlekał z wypłatą reszty sum. Napięcia pomiędzy Wschodnim Cesarstwem a Frankami nabrzmiały do potwornych rozmiarów. W styczniu 1204 roku bratanek obalonego cesarza Aleksy zebrał wystarczające siły, żeby zdobyć pałac i koronę. Przez trzy miesiące próbował odeprzeć krzyżowców, licząc na boską interwencję. Kiedy się przekonał, że nic z tego, uciekł z miasta, a krzyżowcy ponownie wkroczyli przez stojące otworem bramy. Wpadli w morderczy szał wywołany „perfidią Greków”, od razu rozpoczęli masakrę.
Havig zatrzymał się na początku wiosny 1195 roku, bo to była piękna pora i miał dość czasu, żeby przygotować poszukiwania. Zabrał ze sobą doskonale podrobione dokumenty, dzięki którym przedostał się przez straże, oraz sztabki złota na zamianę na lokalne monety. Ulokował się w dobrej gospodzie i przystąpił do działania.
Jego poprzednia wizyta wypadła na 1050 rok. Tym razem wspaniałości architektury i różnorodność narodów przewijająca się przez miasto były równie imponujące, chociaż czuć było cień Rzymu gdzieś w tle.
Dom i sklep złotnika Doukasa Manassesa wznosił się na wzgórzu niedaleko centrum miasta. Przy stromej, czystej i równo wybrukowanej ulicy stały zabudowania sąsiadów, zwrócone do niej ścianami bez okien. Z płaskiego dachu rozciągał się wspaniały widok na całe miasto — mury obronne, mnóstwo kopuł i wież kościołów. Wzdłuż wielkiej alei Mese aż po bramę Charyzjusza wznosiły się postumenty z pomnikami dawnej chwały, domy zakonne, muzea i biblioteki, w których zebrano prace tragików, jak Ajschylos, czy poetek, jak Safo (których nikt później już nie mógł przeczytać). Były place tętniące życiem, Hippodrom i wspaniały kompleks budowli cesarskiego pałacu. Podziwiać można było błyszczące morze z jednej strony i Złoty Róg z mnóstwem masztów kotwiczących tam statków, a w dali — bogate dzielnice podmiejskie i górujące nad nimi wzgórza.
Wszędzie falowały tłumy ludzi. Słychać było turkot kół, stukot kopyt, gwar rozmów, pieśni, śmiechy, płacz, przekleństwa i modlitwy tworzące charakterystyczny szum wielkiego miasta. Wiatr niósł zapachy morza, dymu, żywności, zwierząt i ludzi. Havig napawał się tymi zapachami.
— Dziękuję ci, kyriosie Hauku, za twój zachwyt tym widokiem — powiedział Doukas Manasses. Wyglądał na zaskoczonego faktem, że jakiemuś Frankowi podoba się coś, co jego pobratymcy darzą odrazą, ponieważ było to greckie. Co prawda Hauk Thomasson nie był naprawdę Frankiem czy Anglikiem, tylko pochodził z dalekiej Północy.
— To ja ci dziękuję, kyriosie Manassesie, za pokazanie mi tak wspaniałego widoku — odparł Havig.
Wymienili się ukłonami. Bizantyjczycy nie byli formalistami. Pasjonowali się głównie religią i dziełami sztuki. Poza tym mieli dość przeciętne gusta, jak zresztą wszyscy w tym regionie. Jednak ich klasa wyższa hołdowała wyszukanej grzeczności.
— Tego pragnąłeś — odparł Doukas. Był to siwiejący już mężczyzna, dość przystojny, ubrany w obszerną dalmatyńską szatę.
— Po prostu stwierdziłem, że ktoś, kto wytwarza tak piękne wyroby, musi czerpać skądś inspirację.
— Mogłeś odwiedzić normalne sklepy. Z twoich pytań i uwag domyślam się, że pragniesz nabyć coś szczególnego jako pamiątkę do domu i zamierzasz obejrzeć wiele próbek.
— Ale widzę, że ty i twoi uczniowie tworzycie tu arcydzieła.
— Jesteś zbyt miły — odparł złotnik. — Czasami mam wrażenie, że powinniśmy bardziej skupiać się na dziełach Pana niż na konwencjonalnych potrzebach. W końcu wszelkie dobra pochodzą od Boga.
— Jak coś takiego? — spytał Havig, wskazując pięknie kwitnącą jabłoń stojącą w domowej plantacji.