Выбрать главу

Plan wymagał niestety ponownej podróży w przeszłość i zdobycia funduszy. Havig wynajął statek, którym dopłynął na Kretę, gdzie ukrył swoje kosztowności, i ponownie przeniósł się w przyszłość.

Nie przeszkadzały mu ani smród, ani dziwni pasażerowie, ani kołysanie morza. Wręcz pomagały mu zapomnieć o potwornościach, których był świadkiem.

* * *

— Wspaniała robota — ucieszył się Krasicki, czytając jego raport. — Doskonała. Jestem pewien, że Wódz pochwali cię przed wszystkimi i wynagrodzi, kiedy wasze linie czasowe znowu się skrzyżują.

— Co? A, taaak… — mruknął Havig.

— Jesteś zmęczony? — Krasicki przyjrzał mu się uważniej.

— Padnięty.

— To normalne. — Krasicki dostrzegł podkrążone oczy i mętne spojrzenie. — Należy ci się urlop. Najlepiej w twoich czasach. Na razie zapomnij o Konstantynopolu. Jeżeli będziemy cię potrzebować, to się skontaktujemy. — Uśmiechnął się prawie ciepło. — Teraz idź, odpocznij. Później porozmawiamy.

Sądzę, że możemy dać urlop również twojej dziewczynie. Havig? Havig! Havig zasnął na krześle.

Jego problemy zaczęły się później. Zamiast odpoczywać, zaczął się zastanawiać.

Rozdział 10

Obudził się wczesnym letnim rankiem 1965 roku w Paryżu. Było jeszcze chłodno i cicho, ponieważ ruch uliczny dopiero budził się do życia. W pokoju hotelowym panował półmrok. Ciepły oddech Leoncji grzał mu ramię. Poprzedniej nocy do późna zwiedzali kluby nocne na bulwarach. Kiedy już jej pragnienie oglądania błyszczących strojów tancerek zostało zaspokojone, powrócili do hotelu. Kochali się czule i leniwie. Ledwo drgnęła, kiedy kelner zapukał do drzwi, niosąc kawę i croissanty.

Havig był zdziwiony własną determinacją. W poprzednich tygodniach wielokrotnie zdawał sobie sprawę, że musi do tego dojść. Jego podświadomość wreszcie zwyciężyła i nie potrafił się jej oprzeć.

Mimo niebezpieczeństwa był spokojny. Po raz pierwszy od długiego czasu.

Wstał, umył się i ubrał. Potem przygotował swoje rzeczy. W bagażach miał dwa zestawy podstawowego wyposażenia każdego agenta. Dział dokumentacji Orlego Gniazda przygotował mu nawet dokumenty zezwalające na ich przewożenie przez granice. Nie ruszył niczego z bagażu Leoncji, ponieważ musiał zaoszczędzić miejsce na chronolog. Nawet pytała go, po co mu takie dziwne urządzenie. Odpowiedział jej, że to specjalne wyposażenie elektroniczne. Nie zrozumiała oczywiście, o czym mówi, ale to ją właśnie uspokoiło. Spakował jeszcze paszport, książeczkę szczepień i grubą kopertę z czekami podróżnymi.

Przez chwilę przyglądał się w milczeniu śpiącej kobiecie. Jest kochana, pomyślał. Cieszyła się z ich wspólnego wyjazdu. A on musiał zrobić jej świństwo. Czy powinien zostawić liścik?… Raczej nie. Mógł wrócić minutę później. Gdyby nie wrócił, to przecież znała współczesny angielski i procedury wystarczająco dobrze, żeby przenieść się do Orlego Gniazda (jej amerykański paszport był jak najbardziej autentyczny, miała nawet świadectwo urodzenia załatwione przez jednego z agentów). Co prawda gdyby zginął, pewnie by cierpiała.

Przy odrobinie szczęścia mógł co najwyżej dostać naganę. Wtedy opowiedziałby jej wszystko, odwołując się do lojalności, którą rozumiała bardzo dobrze.

Wprawdzie mówiła o miłości, kiedy się kochali, ale to mógł być po prostu sposób podejścia do tych spraw. Chociaż ostatnio ciągle trzymali się za ręce, kiedy chodzili po mieście. Czasami dostrzegał, jak się do niego uśmiecha, kiedy sądzi, że on nie widzi… Chyba trochę się w niej podkochiwał. Nie mogło to trwać wiecznie, ale dopóki trwało…

— Żegnaj, moja piękna — szepnął. Musnął jej usta wargami i wyszedł z pokoju, zabierając swój bagaż. Wieczorem był już w Istambule.

* * *

Podróż pochłonęła wiele godzin jego osobistego życia spędzonych głównie w samolotach i autobusach. Skoki czasowe między różnymi agencjami podróży w celu zdobycia właściwych biletów sprawiły, że w sumie podróżował kilka dni.

— Wiesz, jakie jest najlepsze miejsce do dyskretnego zrobienia skoku czasowego we współczesnym świecie? — spytał mnie gorzkim tonem. — Wcale nie budka telefoniczna, jak to robił Superman. Kibel w publicznej toalecie. Wyjątkowo romantyczne, prawda?

Wynajął luksusowy pokój w hotelu. Zjadł doskonałą kolację w samotności i wieczorem zażył pigułkę na sen. Musiał być przecież w dobrej formie.

* * *

Wreszcie późnym popołudniem trzynastego kwietnia 1204 roku zjawił się w Konstantynopolu. Pojawił się w alejce poniżej swojego celu. Panowała ciężka cisza — żadnych odgłosów zabijania komarów, stukotu kopyt, skrzypienia wozów, dźwięku dzwonów, rozmów, targowania się, śmiechów ani dziecięcych zabaw. Ta cisza miała swoje tło: odległe jęki, krzyki mordowanych, huk pożarów i ujadanie psów.

Był gotowy. Wyjął smith&wessona, który nosił w kaburze pod pachą. Zapasową amunicję miał w kieszeniach kurtki. Zestaw i chronolog nosił na plecach w aluminiowym pojemniku.

Większość domów była zamknięta na głucho. Ich mieszkańcy się zabarykadowali, głodni, spragnieni, nieustannie modlili się o zbawienie. Przeciętne domy nie były warte zachodu. Chyba że chodziło o przyjemność gwałtu, mordowania, torturowania czy podpalania. To była co prawda dzielnica złotników, ale większość budynków nie należała do nich. Dzielnica mieszkalna nie gwarantowała bogatych łupów. Biedacy mogli być wszędzie. Ponieważ stragany i wystawy zostały pochowane, trudno było określić, za którą ścianą kryją się prawdziwe skarby…

Chyba że trafiło się na kogoś, kto na torturach podał konkretny adres.

Banda, która kierowała się do posiadłości Manassesa, wyprzedzała swoich pobratymców, którzy zajęci byli plądrowaniem pałacu i kościołów. Czy już tu byli (a może jeszcze?). Havig nie znał dokładnej godziny ich nadejścia.

Dobiegł do rogu. Jakiś mężczyzna leżał martwy z nożem w plecach. Prawą rękę miał wyłamaną ze stawu. Klęczała przy nim kobieta w łachmanach.

— Mało wam było, że zmusiliście go do zdrady sąsiadów?! — krzyknęła, kiedy Havig ją mijał. — Na Chrystusa! Musieliście go zabijać?!

Musieli, pomyślał. To dawało im podnietę do dalszych zbrodni. Minął klęczącą kobietę. Potworności, których był świadkiem poprzednio, wróciły teraz ze zdwojoną siłą. Nic nie mógł dla tej kobiety zrobić. Kiedy się urodził, jej cierpienie i gniew miały już siedemset lat i nikt o tym nie pamiętał.

Teraz przynajmniej wiedział, w jaki sposób krzyżowcy znaleźli dom Doukasa. Wiedział też, że trafił we właściwy czas. Wrzaski, huk i jęki odbijały się echem od ścian, bruku i sięgały obojętnych dziś niebios.

— Tak — mruknął do siebie. — Trafiłem dokładnie na właściwą chwilę.

Przyśpieszył kroku. Jego młodszy „ja” miał zniknąć, zanim on się pojawi, bo przecież nie widział siebie poprzednio. Nie chciał zostawiać domu bez nadzoru zbyt długo.

Zwłaszcza kiedy poznał bliżej przeciętnych wojowników Orlego Gniazda.

Musiał podejść stromo w górę. Czuł, jak grawitacja spowalnia jego kroki. Jego obcasy stukały równie głośno co serce. Zaschło mu w gardle, dym drażnił nos.

Wreszcie doszedł na miejsce.

Dostrzegł go ranny krzyżowiec. Z trudem podniósł się na kolana i wyciągnął ręce. Jego biała peleryna była cała zbrukana krwią, czerwone plamy zasłaniały umieszczony na niej krzyż.

— Ami — wyjąkał. Twarz miał wykrzywioną z bólu. Nawoskowana broda sterczała mu jak rżysko. — Frère par lesu…