Выбрать главу

Drugi ranny krzyżowiec mógł tylko pojękiwać. Bez końca.

Havig powstrzymał się od wbicia im resztek zębów w gardło i zaraz zawstydził się swojego odruchu. Walka na śmierć i życie deprawuje ludzi. Wojna deprawuje ich absolutnie. Obojętnie minął klęczącego, który zaraz zwalił się na bruk. Podniósł obie ręce do góry i krzyknął po angielsku:

— Wstrzymać ogień! Jestem z Orlego Gniazda! Inspekcja! Wstrzymać ogień! Wchodzę do środka! — Podszedł do drzwi, czując, jak jego żołądek kurczy się ze strachu.

Wóz zaprzężony w woły stał niedaleko drzwi wejściowych. Zwierzęta były przywiązane do słupa, na którym jeszcze niedawno wisiał szyld Doukasa. Leniwie machały ogonami, oganiając się od much, i z nikłym zainteresowaniem obserwowały konających krzyżowców. Musiano to zaaranżować o wiele wcześniej, żeby móc przewozić zdobyte srebro, złoto, kamienie szlachetne, ikony i zdobienia oraz wyprawy ślubne na czekający statek. Havig nie był jedynym podróżnikiem w czasie, który miał bardzo wiele zajęć w tej epoce. Ta operacja wymagała mnóstwa pracy.

Nikt nie pilnował wejścia. Przy swoim uzbrojeniu agenci nie musieli się obawiać maruderów. Nikt zresztą nie zamierzał im przeszkadzać. Havig zatrzymał się w progu. Spojrzał ze złością na drzwi. Były masywne i z pewnością je zabarykadowano. Krzyżowcy najwidoczniej zamierzali je wyważyć. Teraz jednak stały otworem. Tego właśnie się obawiał.

Ze sposobu, w jaki zwisały na zawiasach, częściowo wyrwanych i zadymionych, wywnioskował, że chłopcy Wallisa użyli dynamitu. Musiało to być zrobione bardzo szybko, skoro Havig ich nie dostrzegł, a zauważył jedynie bandę krzyżowców.

Dlaczego musieli wejść siłą? Coś musiało wystraszyć domowników i z pewnością uniemożliwiało przekonanie ich o pokojowych zamiarach.

— Nie! Nieee! — dobiegł go krzyk po grecku. Krzyczała Xenia. Skulił się, jakby dostał cios w głowę.

Spóźnił się. Jeszcze przed jego przybyciem agenci wysadzili drzwi i weszli do środka. Zostawili na straży tylko jednego człowieka, żeby odpędził maruderów, o których wspominał w raporcie. Teraz postanowił dołączyć do zabawy.

Przez chwilę, która dla niego trwała jak wieczność, przeklinał własną głupotę. Lub naiwność… jak kto woli. Był zbyt świeży w tej branży i przeoczył rzecz oczywistą. Do diabła z nimi. Był tutaj (tu i teraz) i jego obowiązkiem było uratować co się da.

Jego okrzyki najwyraźniej nie dotarły do agentów. Mimo że wołał ich, nawet wchodząc do środka. Głos dziewczyny dochodził z największego pomieszczenia, w którym mieściły się warsztaty i magazyn.

Rodzina, uczniowie i służba zostali tam zapędzeni jak bydło. Było tam więcej światła i powietrza niż w podobnych pomieszczeniach w Bizancjum, ponieważ szerokie okna i drzwi wychodziły na patio. Widoczna w głębi fontanna wciąż działała, pomarańcze lśniły na drzewach pośród ciemnozielonych liści. Wielkanocne wiązanki kwiatów tworzyły wielobarwne wzory, a popiersie Konstantyna wciąż stało z wiecznym zakłopotaniem na twarzy. Na półkach i stołach w środku piętrzyły się kosztowności.

Doukas Manasses leżał nieopodal wejścia z rozpłataną czaszką. Jego krew tryskała daleko i podłoga zrobiła się przez to śliska, brudząc buty, które później zostawiały karmazynowe ślady. Większość krwi chyba jednak wsiąkła w jego płaszcz i brodę. W ręku wciąż ściskał kowadełko złotnicze, którym próbował bronić swojej rodziny.

Było tu czterech agentów przebranych za krzyżowców. Havig przypomniał sobie ich nazwiska. Dowodził Mendoza z półświatka Tijuany. Teraz kazał wszystkim pakować kosztowności. Moriarty, dziewiętnastowieczny gangster z Brooklynu, stał na straży z karabinem maszynowym w ręku. Hans, szesnastowieczny knecht, i Coenraad z Brabancji, który w Jerozolimie wyciągał miecz w obronie swego Pana, teraz szamotał się z Xenią.

Dziewczyna wyrywała się i krzyczała. Miała ledwo czternaście lat. Włosy rozsypały jej się w nieładzie. Pot i łzy ściekały po twarzy. Coenraad trzymał ją jedną ręką, drugą zdzierał tunikę. U pasa dyndał mu młot bojowy.

— Drugi! — wrzeszczał Hans. — Ja po tobie!

Coenraad zdołał wreszcie pchnąć Xenię na posadzkę i zaczął szarpać swoje spodnie, próbując je rozpiąć jedną ręką. Anna, która dotąd stała jak ślepa i głucha obok ciała męża, wreszcie drgnęła. Skoczyła na pomoc córce. Hans odtrącił ją jednym ciosem ręki.

— Ty może nadasz się później — powiedział.

— Twardziele — zarechotał Moriarty. — Naprawdę jesteście twardziele, co?

Wszystko to trwało kilka sekund. Głos Haviga znowu utonął w ogólnym harmidrze. Pierwszy zauważył go Mendoza. Krzyknął i reszta zamarła w bezruchu. Coenraad puścił Xenię i wstał z podłogi.

— Hauk! — krzyknęła Xenia na jego widok.

Havig nigdy jeszcze nie widział takiego żaru w niczyich oczach.

— O co chodzi? — Mendoza odwrócił się z pistoletem w dłoni i dopiero wtedy Havig zorientował się, że własną broń ma w kaburze. Nie odczuwał jednak cienia strachu. Właściwie nie odczuwał żadnych emocji. Był tylko spięty jak jaguar przed skokiem. Gdzieś w głębi duszy gotowała się w nim furia, odraza, przerażenie, ale musiał być zimny i zdecydowany.

— Mógłbym spytać o to samo — odparł spokojnie.

— Zapomniałeś swoich rozkazów? Ja je przypadkiem znam. Twoja rola to wywiad. Nie wolno ci się narażać w bezpośrednich akcjach jak ta.

— Skończyłem swoje zadanie. Wróciłem tu z powodów osobistych.

— To zabronione. Wynoś się stąd. Później porozmawiamy, czy mam to zgłosić w raporcie, czy przemilczeć.

— A jeżeli tego nie zrobię? — Mimo starań Havig mówił podniesionym tonem. — Miałem to wszystko poznawać po kawałku? Krok po kroku? Aż wreszcie stałbym się taki jak wy albo musiałbym sobie palnąć w łeb. Teraz rozumiem.

Mendoza wzruszył ramionami, nie przestając celować karabinem maszynowym w brzuch Haviga.

— A czego się spodziewałeś? Korzystamy z takich ludzi, jakich znajdujemy. Ci chłopcy nie są gorsi od krzyżowców ani od innych żołnierzy w historii. Sam to przyznaj, Jack.

— Są gorsi. Bo potrafią przenieść się w dowolny czas i miejsce i zrobić, cokolwiek im przyjdzie do głowy, bez obawy przed konsekwencjami. Ciekawe, jak spędzają wakacje. Sądzę, że takie zamiłowanie do tortur i mordów wyrabia się w człowieku dzięki praktyce.

— Posłuchaj…

— A Wallis ani myśli ich hamować.

— Havig! Za dużo gadasz! Wynoś się, zanim cię aresztuję!

— Trzymają takich jak ja w nieświadomości, aż całkiem przesiąkną tymi bzdurami o misji Orlego Gniazda i poświęcaniu życia dla dobra ludzkości i cywilizacji. Tak to się dzieje, prawda?

— Dobra, chłopie. Wygadałeś się za wszystkie czasy. — Mendoza splunął na podłogę. — Jesteś aresztowany. Zostaniesz przeniesiony pod eskortą w przyszłość i Wódz sam cię osądzi. Nie stawiaj oporu, to może jakoś się z tego wywiniesz.

Przez chwilę wszyscy zamarli w bezruchu. Słychać było jedynie szloch Xeni, która trzymała na kolanach głowę nieprzytomnej Anny. I nie spuszczała oczu z Haviga. Podobnie jak kilkunastu mieszkańców domu. Młody Bardas — nadzieja mistrza. Uzdolniony Ioannes, stara Maria — niania Xeni, i cała reszta.

Hans zawył jak zwierzę, a Coenraad skulił się jak tygrys gotujący się do skoku.

Havig podjął decyzję, stworzył plan i zapamiętał pozycje każdego z przeciwników. Wszystko to trwało ułamek sekundy.

Nagle pojawił się w sześciu postaciach w różnych punktach sali. Zaczęła się strzelanina. Cofnął się w czasie o kilka minut i przesunął w bok, wyciągając jednocześnie broń. Potem ponownie skoczył w przyszłość, pojawiając się za plecami Hansa. Pistolet wystrzelił i kopnął odrzutem. Głowa landsknechta rozleciała się na kawałki. Havig ponownie cofnął się w czasie.