Potem z trudem potrafił sobie przypomnieć przebieg wydarzeń. Walka trwała krótko i była zacięta. Inni potrafili to samo co on, i z tego korzystali. Coenraad nie był wystarczająco szybki i zginął. Moriarty zniknął z pola widzenia Haviga, kiedy próbował przenieść się w przyszłość. Mendoza otworzył ogień i Havig w ostatniej chwili uciekł. Wtedy dostrzegł cień Moriarty'ego. Cofnął się w czasie jego śladem. Zastrzelił go i znowu ledwo uciekł Mendozie.
Potem Meksykanin zniknął. Havig cofnął się w przeszłość, do czasu kiedy cała rodzina spała, i tam zatrzymał się, żeby uspokoić nerwy i opanować drżenie nóg. Dopiero po dłuższej chwili odważył się ponownie wrócić na miejsce walki i sprawdzić wszystko w szczegółach. Po przekroczeniu pewnego punktu (zaraz po zakończeniu strzelaniny) nie mógł znaleźć żadnych śladów Mendozy.
Facet musiał uciec w przyszłość. Może nawet od razu do Orlego Gniazda po posiłki. Oznaczało to, że Havig miał niewiele czasu, a jego podopieczni nie potrafili podróżować w czasie. Ale i jego przeciwnicy będą mieli problemy z ponownym dotarciem w odpowiednim momencie. Nie dysponowali przecież chronologiem. Mogli jednak pojawić się w okolicy i zacząć ją przeczesywać dzień po dniu.
Havig pośpiesznie wrócił do chwili końca strzelaniny. Bizantyjczycy stali stłoczeni w grupie. Bardas zginął od przypadkowej kuli. Dwóch innych było rannych. Moriarty leżał ciężko ranny i jęczał podobnie jak krzyżowcy przed wejściem. Może to on ich zastrzelił.
— Przyszedłem was uratować — oznajmił Havig po grecku. Byli w szoku, nic nie rozumieli. Zrobił znak krzyża w powietrzu.
— W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, w imię Świętej Marii Dziewicy i wszystkich świętych. Chodźcie ze mną. Inaczej zginiecie.
Pomógł Xeni podnieść się z podłogi. Przywarła do niego, zaciskając pięści. Pogładził ją po włosach, pamiętając, jak sam przeżywał śmierć ojca. Znad jej ramienia powiedział:
— loannesie, Nikeforusie, jesteście w najlepszej formie. Będziecie nieśli waszą panią Annę. Reszta niech pomoże rannym. — Potem dodał już po angielsku: — Do cholery! Musimy się stąd wynosić!
Ruszali się jak kukły. Na ulicy zatrzymał się i ściągnął pelerynę z martwego krzyżowca. Innemu trupowi zabrał miecz. Nie tracił czasu na odpinanie pochwy. Taka broń wskazywała na wysoką rangę, więc miał nadzieję, że jego grupa ma szansę.
Kilka ulic dalej dopadły go nerwy i poczuł, że drży. Musiał usiąść i poczekać, aż wrócą mu siły. Xenia klęczała przed nim, trzymała go za rękę i powtarzała:
— Hauk! Co ci jest? Najdroższy! Hauk?
— Jesteśmy bezpieczni — odparł wreszcie.
Przynajmniej od bezpośredniego zagrożenia. Nie podejrzewał Orlego Gniazda, żeby poświęciło lata życia swoich agentów na szukanie go w tej masie ludzi uciekających z Konstantynopola. Musiał jednak jakoś zabezpieczyć ich przyszłość. I własną. Ta świadomość dodała mu energii. Wstał i poprowadził ich dalej tą niepewną drogą.
— Zostawiłem ich w pewnym klasztorze — powiedział mi (długo później w jego linii czasu). — Był cały zapchany uciekinierami. Sprawdziłem jednak w przyszłości, że nikt nie będzie go niszczył. W ciągu kilku lokalnych dni musiałem załatwić wiele spraw. Niektóre były proste — skrzywił się z niesmakiem — jak kradzież łupów kilku krzyżowcom. Ofiarowałem część klasztorowi jako darowiznę za opiekę nad służbą i uczniami, a resztę zakonowi żeńskiemu, który później udzielił schronienia kobietom. Dzięki temu zapewniłem im lepszą opiekę niż pozostałym uchodźcom. Dzięki mojemu darowi mnisi i zakonnice mogli kupić żywność.
— A reszta tej masy uciekinierów? — spytałem.
— Co miałem zrobić? — Zasłonił twarz dłońmi. — Były ich tysiące.
— Zawsze są ich tysiące, Jack — powiedziałem i poklepałem go po ramieniu, starając się dodać otuchy.
— Dzięki, doktorze. — Uśmiechnął się z wdzięcznością.
Wypaliłem już swoją dzienną dawkę tytoniu, ale tym razem potrzebowałem czegoś na uspokojenie. Mimo późnej pory wyjąłem fajkę i zacząłem rytuał jej czyszczenia.
— Co było dalej?
— Wróciłem w dwudziesty wiek i dużo spałem. Zmieniłem tylko hotel. Potem… Cóż, i tak niewiele mogłem na razie dla nich zrobić… Ostrzegłem tylko, żeby nikomu nie mówili, co się stało. Kazałem opowiadać, że po prostu uciekli z pogromu dzięki pomocy anioła, który uratował ich od demonów. Sądzę, że tego akurat się trzymali. Na wszelki wypadek nikomu nie powiedziałem, gdzie umieściłem kobiety. Z braku transportu niewiele więcej mogłem dla nich zrobić bez zwracania na siebie uwagi. Najlepszą taktyką było pozostawienie ich samych. W tamtych czasach istniały instytucje kościelne, które lepiej potrafiły sobie radzić z takimi uchodźcami niż ja. Poza tym musiałem się zająć własnym bezpieczeństwem.
— To prawda — przyznałem, nabijając fajkę. — I co potem zrobiłeś?
Powoli sączył drinka. Nie chciał zaćmiewać swojego umysłu i zmysłów, ale odrobina scotcha działa uspokajająco.
— Pamiętałem datę swojego ostatniego pojawienia się jako J.F. Havig — powiedział. — To było w 1965 roku w czasie spotkania z moimi bankowcami. Później odwiedzałem dwudziesty wiek kilkakrotnie. Na przykład Istambuł w 1969 roku, ale były to krótkie pobyty. Rok 1965 stanowił prawdziwy koniec ciągłości mojej postaci w dwudziestym wieku. Bankierzy twierdzili, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Moje zabezpieczenia prawne i finansowe były bardzo skomplikowane i trudne do wykrycia. Uznałem więc, że do tego momentu moja postać była bezpieczna.
— Orle Gniazdo nie mogło zaatakować cię wcześniej? Dlaczego?
— Mogli się oczywiście przenieść w ten okres i przygotować jakąś pułapkę. Ale uruchomić ją musieliby dopiero później. Prawdę mówiąc, wątpiłem, żeby sobie tym zawracali głowę. Żaden z nich nie potrafił się sprawnie poruszać po dwudziestym wieku. A już z pewnością nie potrafili rozmawiać z pracownikami wyższego szczebla z bankowości.
— Chcesz przez to powiedzieć, że raz zaistniałe zdarzenie nie może zostać zmienione?
— Podejrzewam, że nic nie może zostać zmienione — odparł z uśmiechem, który nieco mnie zmroził. — Wiem, że żaden podróżnik nie może stworzyć paradoksu. Próbowałem. Inni również. Nawet sam Wallis. Mogę wyjaśnić ci to na swoim przykładzie. Kiedy byłem dzieckiem, postanowiłem kiedyś zapomnieć o naukach mojego „wujka” i wyjawić ojcu, kim jestem i dlaczego nie powinien się zaciągać do wojska.
— No i…?
— Pamiętasz doktorze, kiedy złamałem nogę?
— Owszem. To było… Zaraz!…
— No właśnie. Potknąłem się o leżący przewód elektryczny, który ktoś przez nieuwagę zostawił na schodach, dzień przed zaplanowaną rozmową z ojcem… Kiedy po kilku latach już otrząsałem się z różnych problemów i postanowiłem wrócić do tematu, nagle zadzwonił telefon z mojego banku i spędziłem kilka godzin na omawianiu i negocjowaniu nudnych szczegółów. Po powrocie do Senlac okazało się, że mama wreszcie rozstała się z Birkelundem i potrzebowała mojej pomocy. Kiedy patrzyłem na jej dwie niewinne córeczki, dotarto w końcu do mnie, że to jest przesłanie.
— Myślisz, że to była boska interwencja?
— Nie, skądże! Sądzę, że zmienianie przeszłości jest po prostu logiczną niemożliwością. Podobnie jak jest niemożliwe, żeby coś było pomalowane jednocześnie tylko na żółto i tylko na czerwono. Każde zdarzenie w czasie jest przeszłością nieskończonej liczby innych zdarzeń. To ma sens. Taki ogólny wzorzec jest logiczny. Nasze próby jego złamania i nasze niepowodzenia stanowią już jego integralną część.