Otworzyłem drzwi i zaraz owiał mnie mróz. Przed domem stał mężczyzna trzęsący się z zimna, ponieważ był w stroju zupełnie nieodpowiednim na tę porę roku. Średniego wzrostu, szczupły, jasnowłosy, o kanciastych rysach. Trudno było kreślić jego wiek, chociaż twarz miał pobrużdżoną zmarszczkami. Mimo że pięć lat tego człowieka nie widziałem, nie mogłem go nie rozpoznać.
— Jack! — krzyknąłem i poczułem niepokój.
Wszedł do środka, zamknął drzwi i oznajmił cicho, bez emocji:
— Doktorze, musisz mi pomóc. Moja żona umiera.
Rozdział 12
— Dreszcze i gorączka, ból w klatce piersiowej, kaszel, lepka czerwona flegma… wygląda na płatowe zapalenie płuc — stwierdziłem. — Niepokoją mnie bóle głowy, pleców i sztywnienie szyi. To z kolei wskazuje na zapalenie opon mózgowych.
— Co można zrobić? — Havig siedział zniecierpliwiony na brzegu krzesła. — Są jakieś antybiotyki?
— Owszem. Niezbyt mi się podoba przepisywanie leków pacjentowi, którego nie widziałem, i pozostawienie leczenia w rękach laika. Wolałbym, żeby ją umieszczono pod namiotem tlenowym.
— Mogę to sprowadzić… — zaczął i natychmiast popadł w desperację. — Nie. Butla z gazem jest za ciężka.
— Xenia jest młoda — pocieszałem go. — Streptomycyna powinna dać sobie radę. — Wstałem i poklepałem go po plecach. — Spokojnie, synu, masz dość czasu. Możesz przecież wrócić natychmiast po tym, jak zniknąłeś.
— Tego właśnie nie jestem pewien — wyszeptał i dopiero wtedy opowiedział mi całą historię.
W trakcie tej opowieści sam zacząłem się bać i może to nieco zaciemnić moją opowieść. Dziesięć lat wcześniej, rozmawiając z jakimś pisarzem z Kalifornii, nie potrafiłem się powstrzymać i wspomniałem mu o Mauraiach, o których usłyszałem od Haviga. Ich kultura mnie fascynowała, mimo że niewiele w sumie wiedziałem. Sądziłem, że ten człowiek, doświadczony w pracy wyobraźnią, będzie potrafił zinterpretować część zagadek, które mnie nurtowały. Nie muszę wspominać, że mówiłem o tym jak o wymyślonym świecie. Faktem jest, że mu o tym opowiedziałem, a kiedy spytał, czy może to wykorzystać w swoich książkach, wyraziłem zgodę.
— Napisał te książki — wyznałem ze wstydem. — W jednej z nich przewidział nawet, że Mauraiowie przeprowadzą tajną operację, żeby zniszczyć nielegalny reaktor jądrowy. A jeżeli agenci Orlego Gniazda potraktowali to jako ślad?
— Masz tę powieść? — spytał Havig.
Przyniosłem książkę, którą zaczął natychmiast przeglądać.
— Nie sądzę, żeby trzeba było się tym przejmować — powiedział wreszcie, a jego twarz się rozluźniła. — Pozmieniał imiona i inne szczegóły. Luki w twojej opowieści wypełnił własnymi pomysłami, w większości nietrafionymi. Każdy, kto zna przyszłość, uzna to za przypadkową zbieżność, która się często zdarza. — Zaśmiał się nerwowo. — To prawo wielkich liczb… Wątpię jednak, żeby ktoś to czytał. Te książki nigdy nie miały wielkich nakładów i szybko popadały w zapomnienie. Agenci Wallisa nie będą przecież czytać wszystkich powieści, które powstały w różnych epokach. Nikt nie jest w stanie tego zrobić. — Milczał przez moment. — To nawet jest pocieszające — stwierdził. — Może stałem się zbyt podejrzliwy. Zwłaszcza tej nocy. Skoro do tej pory nic złego nie spotkało ani ciebie, ani twoich bliskich, to nie sądzę, żeby ci coś groziło. Prawdopodobnie sprawdzali cię, ale musieli uznać, że jesteś bez znaczenia dla mojego dorosłego „ja”. Dlatego właśnie tak długo cię nie odwiedzałem. Chciałem się upewnić, że będziesz bezpieczny… Tamten drugi Anderson… cóż, nigdy go nie spotkałem… to tylko pośrednik. Znowu zapadła dłuższa cisza.
— Nie próbowali mnie dopaść również przez mamę. Żadnych pułapek z tamtej strony. Uważają chyba, że to jest zbyt oczywiste. Albo zbyt ryzykowne w epoce, której dobrze nie znają. Albo wymyślili coś zupełnie innego, a takie działania uznali za niewarte wysiłku. Ale teraz musisz mi pomóc.
— Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie? — zapytałem po chwili zastanowienia. — Ci Mauraiowie muszą mieć bardziej zawansowaną medycynę.
— Owszem. Zbyt zaawansowaną. Bardzo rozwinęli profilaktykę. Uważają lekarstwa za środek pierwszej pomocy. Dlatego doszedłem do wniosku, że na chorobę Xeni ty będziesz lepszy.
Podrapałem się po brodzie. Miałem sztywny zarost, który wydawał dziwne dźwięki przy pocieraniu.
— Zawsze uważałem, że są jakieś granice chemioterapii — mruknąłem. — Strasznie chciałbym wiedzieć, jak sobie radzą z wirusami.
— Dobra. Daj mi te ampułki i strzykawki — powiedział Havig ze zniecierpliwieniem. — Muszę już zmykać.
— Spokojnie. Bez paniki — odparłem. — Pamiętaj, że już jakiś czas nie praktykuję. Nie trzymam antybiotyków w domu. Musimy poczekać, aż otworzą aptekę. Jeszcze nie odchodź. Potrzebuję chwili na sprawdzenie kilku rzeczy. Może lepszy będzie inny antybiotyk. Streptomycyna czasem wywołuje skutki uboczne, z którymi sobie nie dasz rady. Poza tym potrzebujesz kilku wyjaśnień. Założę się, że nigdy nie robiłeś zastrzyku ani nie opiekowałeś się chorym. No i przyda nam się odrobina scotcha i długi sen.
— Ale Orle…
— Spokojnie! — powiedziałem do tego twardego człowieka, który z powrotem zmieniał się w zdesperowanego dzieciaka. — Właśnie mi wyjaśniłeś, że te bandziory przestały się mną interesować. Gdyby widzieli, jak do mnie wchodzisz, już byłoby tu piekło, prawda?
— Chyba tak — przyznał.
— Podoba mi się, że dbasz o mnie, ale lepiej by było, gdybyś skontaktował się ze mną na samym początku choroby twojej żony.
— Wiem… ale myślałem, że to zwykłe przeziębienie. Oni są bardziej wytrzymali niż my dzisiaj. Dzieciaki umierają jak muchy. Rodzice zaczynają je naprawdę kochać, dopiero kiedy przeżyją pierwszy rok albo i dwa. Z tego samego powodu ci, którzy dorośli, są bardziej odporni na wszelkie choroby. Xenia dała się położyć do łóżka dopiero wczoraj…
— Sprawdzałeś jej osobistą przyszłość?
— Nie miałem odwagi — przyznał, walcząc ze zmęczeniem.
Nigdy się nie dowiem, czy jego strach przed sprawdzaniem przyszłości Xeni był uzasadniony. Czy niewiedza uratowała jego wolność, czy jedynie jego iluzje wolności? Wiem tylko, że spędził u mnie kilka dni, regenerując siły i ćwicząc robienie zastrzyków, aż się upewniłem, że będzie potrafił je zrobić swojej żonie. Na koniec pożegnał się ze mną i żaden z nas nie był pewien, czy jeszcze się kiedykolwiek spotkamy. Odjechał wynajętym samochodem na lotnisko i wsiadł do samolotu lecącego do Istambułu. Stamtąd ruszył do przeszłości razem z moimi lekami. I został schwytany przez ludzi z Orlego Gniazda.
Stało się to również w listopadzie, tylko 1213 roku. Havig wybrał ten właśnie miesiąc w 1969 roku, ponieważ uważał, że jego wrogom trudno będzie pilnować wtedy mojego domu. W okolicach Złotego Rogu nie było tak zimno, jednak wiał silny wiatr, niosąc ze sobą chmury deszczowe znad Morza Czarnego. W domach stały jedynie koksowniki, ogrzewanie piecowe było zbyt drogie w tym klimacie i w tych niepewnych czasach. Xenia drżała z zimna dzień po dniu, aż wreszcie zarazki rozwinęły się w jej płucach na dobre.
Havig często zmieniał swoją siedzibę w Istambule. Zarówno w czasie, jak i przestrzeni. Jako dodatkowe zabezpieczenie zawsze się starał, żeby znajdowała się jak najdalej od jego domu w Konstantynopolu. Dlatego teraz musiał płynąć rozwalającym się promem na drugi brzeg i potem iść pieszo po opustoszałych uliczkach kawał drogi. Na lewym ramieniu zawiesił sobie chronolog, w prawej ręce trzymał walizeczkę z lekarstwami. Z szarawego nieba zaczęły padać wielkie krople deszczu, wkrótce ubranie zaczęło mu się lepić do ciała. Na ulicy brzmiały jedynie odgłosy jego kroków. Rynsztoki spływały wodą. W półmroku dostrzegł swoje „ja” biegnące do promu. Na szczęście był wtedy zbyt zdenerwowany, żeby zwracać na cokolwiek uwagę. Uznał, że nie będzie go w domu zaledwie kwadrans. Mimo że była dopiero trzecia po południu, na dworze zaczęło się ściemniać.