Выбрать главу
* * *

Ciemność zapadła najpierw w jego celi, a dopiero później za oknem. Havig gapił się bezmyślnie na magnetofon i posiłek, który mu przyniesiono. W końcu przestał widzieć cokolwiek.

Pomyślał, że powinien się poddać. Wallis raczej nie kłamał na temat przyszłości Orlego Gniazda. Jeżeli nie można z nimi wygrać, to trzeba do nich dołączyć, z nadzieją, że będzie się miało jakiś wpływ na ich działania. Tyle przynajmniej mógł zrobić dla Xeni.

Czy Wallis zdobył informacje na temat tego narkotyku, którego obawiali się nawet Mauraiowie? Może już wysłał ludzi w przyszłość?

Cóż, Juliusz Cezar też musiał mordować i oszukiwać, żeby dojść do władzy. I dzięki temu stworzył podwaliny cywilizacji Zachodu. Przyczynił się do powstania katedry w Chartres, Franciszka z Asyżu, penicyliny, Bacha, praw obywatelskich, Rembrandta, Szekspira, skończenia z niewolnictwem, Goethego, genetyki, Einsteina, sufrażystek, śladu ludzkich kroków na Księżycu i wizji zdobycia gwiazd… ale także głowic atomowych, totalitaryzmu, samochodów i czwartej wyprawy krzyżowej. Chociaż w perspektywie wieczności bilans wypadł na zero…

Czy on, John Havig, odważy się stawić czoło przyszłości w imię prochów swojej ukochanej?

Czy potrafi to zrobić? Niedługo odwiedzi go kat, żeby sprawdzić, czy nagrał coś na taśmę.

Powinien uświadomić sobie wreszcie, że John Havig nie liczył się w historii bardziej niż Doukas Manasses czy Xenia, czy ktokolwiek inny.

Tylko że nie musiał oddawać wrogom wszystkiego za darmo. Mógł ich zmusić do poświęcenia jeszcze wielu lat ich osobistego życia. Co chciałby udowodnić?

* * *

Nagle poczuł, że ktoś nim potrząsa. Z trudem otworzył oczy. Czyjaś dłoń zasłoniła jego usta. — Siedź spokojnie, durniu — szepnęła Leoncja.

Rozdział 13

Zabłysła mała latarka. Promień światła przeszukiwał pokój, aż wreszcie zatrzymał się na jego kostce.

— Aha — mruknęła — tak cię uziemili. Tak sądziłam. Potrzymaj to! — Wcisnęła mu latarkę do ręki.

Półprzytomny, czując, że serce mu bije jak oszalałe, ledwo wierząc w to, co się dzieje, nie potrafił utrzymać latarki nieruchomo. Leoncja zaklęła, wzięła ją w zęby i kucnęła przy nim. Usłyszał zgrzyt piłki do metalu.

— Leoncjo, moja droga… nie powinnaś… — jęknął.

Tym razem zaklęła ostrzej, choć niezbyt wyraźnie. Zamilkł. Przez okno widać było migoczące gwiazdy.

Kiedy łańcuch puścił, pozostała mu na kostce tylko obręcz. Leoncja zgasiła latarkę i schowała ją do kieszeni kurtki. Miała przy sobie nóż i pistolet. Pomogła mu wstać.

— Słuchaj — szepnęła mu do ucha. — Musisz się przenieść w przyszłość do poranka. Niech ci przyniosą śniadanie, zanim wrócisz tutaj. Rozumiesz? Muszą uwierzyć, że uciekłeś później. Dasz radę to zrobić? Inaczej jesteś trupem.

— Postaram się — szepnął ledwo dosłyszalnie.

— Dobra. — Pocałowała go mocno i krótko. — Spadaj!

Ostrożnie zaczął się przemieszczać w przyszłość. Kiedy światło za oknem zrobiło się szare, zatrzymał się, ułożył z powrotem łańcuch i czekał. Nigdy w życiu nie spędził dłuższej godziny.

Zwykły strażnik przyniósł mu tacę z jedzeniem i kawą.

— Czołem — mruknął Havig głupkowato.

— Jedz szybko. Zaraz będą z tobą rozmawiać — ostrzegł go strażnik, czujnie rozglądając się po pokoju.

Przez moment Havig myślał, że strażnik zostanie i będzie go pilnował w czasie jedzenia. Na szczęście nic takiego się nie stało. Kiedy zamknęły się drzwi, dalej siedział, bo nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Napił się odrobinę kawy i przypomniał sobie, że Leoncja na niego czeka. Podniósł się z trudem i wrócił do przeszłości.

Błysk latarki pozwolił mu ustalić czas powrotu. Kiedy znalazł się w normalnej przestrzeni, usłyszał szepty: „Dasz radę to zrobić? Inaczej jesteś trupem”. „Postaram się”. „Dobra”. Przerwa. „Spadaj!”.

Usłyszał cichy świst powietrza wypełniającego próżnię powstałą po jego zniknięciu i wiedział, że już wyruszył w drogę.

— Tu jestem! — szepnął.

— Aha. — Musiała lepiej widzieć w ciemnościach, bo bez wahania podeszła do niego. — Wszystko w porządku?

— Tak. Chyba.

— Teraz nie gadaj. Mogą sprawdzać tę noc mimo naszego fortelu. Weź mnie za rękę i ruszajmy w przeszłość. Nie śpiesz się. Wiem, że nam się uda. Nie chcę tylko, żeby się zorientowali, w jaki sposób to zrobiliśmy.

Częścią treningu w Orlim Gnieździe było jednoczesne podróżowanie w czasie. Każda z osób w tym uczestniczących wyczuwała tempo pozostałych i mogła dostosować swoją prędkość.

Kilka dni wcześniej pokój był pusty, a drzwi otwarte na oścież. Zeszli na dół i wydostali się na zewnątrz niezatrzymywani przez nikogo. Normalnie wszystkie bramy fortecy były otwarte. Co jakiś czas zatrzymywali się, żeby zaczerpnąć powietrza. Robili to zawsze pod zwodzonym mostem, żeby uniknąć przypadkowych spojrzeń. Havig z początku się dziwił, dlaczego Leoncja nie prowadzi ich po prostu do czasu, kiedy jeszcze nie było tu fortecy, ale zaraz uświadomił sobie, że sporo osób kręciło się wtedy po tej okolicy. Wielu myśliwych w rosnącym tu lesie miało swoje tereny łowieckie.

Wciąż był oszołomiony i zmęczony, więc uznał, że najlepiej będzie realizować jej plan. W końcu go uwolniła. Długo trwało, zanim ten fakt naprawdę do niego dotarł.

* * *

Siedzieli w lesie w epoce poprzedzającej o rok nadejście Kolumba. Potężne dęby, wiązy i brzozy tworzyły gęstwinę, roztaczając wokół specyficzny zapach. Gdzieś w oddali stukał dzięcioł i słychać było świergot sójek. Leoncja rozpaliła niewielkie ognisko. Na zaimprowizowanym rożnie piekł się cietrzew, którego zapobiegliwie zabrała z fortecy. Ogień wypłoszył tysiące ptaków spomiędzy gałęzi drzew.

— Nie mogę się wszystkiemu nadziwić — powiedziała. — Co to był za wspaniały świat, zanim wynaleziono maszyny i człowiek spieprzył sobie życie. Już nie zachwycam się Wielkimi Latami. Za często tam bywałam.

Havig siedział oparty o pień. Przez chwilę miał wrażenie déjà vu. Wreszcie przypomniał sobie, jak prawie tysiąc lat wcześniej on i ona…

Przyjrzał się jej uważniej. Czarne włosy obcięła na pazia. Nie była już tak mocno opalona. Teraz nie nosiła na szyi czaszki łasicy oznajmiającej wszystkim jej status czarodzieja. Nabrała nieco chłopięcego wyglądu. Mogła z powodzeniem uchodzić za kobietę z jego epoki. Nawet jej angielski nabrał normalnego akcentu. Oczywiście wciąż nosiła broń, nie zmieniła swoich kocich ruchów i wyniosłego sposobu bycia.

— Ile czasu upłynęło dla ciebie? — spytał.

— Od dnia, kiedy mnie zostawiłeś w Paryżu? Jakieś trzy lata.

— Przekręciła nieco rożen z piekącym się ptakiem.

— Przykro mi. Potraktowałem cię podle. Dlaczego postanowiłaś mi pomóc?

— Może byś mi wreszcie powiedział, co robiłeś? — warknęła.

— Naprawdę nie wiesz? — zdziwił się. — Na Boga! Skoro nie wiedziałaś, dlaczego mnie aresztowano, to skąd mogłaś być pewna, czy nie zasługuję…