Pierwszych rekrutów starano się od razu kształcić w sposobach wyszukiwania następnych rekrutów. Dzięki temu nie marnowali swojej energii na próbach zostania władcami czasu. Zaowocowało to efektem kuli śnieżnej. W procesie dalszego szkolenia również stosowano metody wybiegające poza percepcję dziewiętnastowiecznego Amerykanina, dla którego dwudziesty wiek był dekadencki, a wszystkie wcześniejsze kultury godne pogardy. Istnieją nowoczesne metody nauczania języków obcych. Istnieją stare jak świat sposoby rozwijania ciała i zmysłów, które Zachód zwykle lekceważył. W wyniku wojen, rewolucji, inwazji i okupacji nauczyliśmy się również, w jaki sposób formować, dyscyplinować, ochraniać i skłaniać do współpracy zespoły ludzi.
Nade wszystko wpajano nowo przyjętym koncepcję pracy zespołowej. Nie w wersji totalitarnej, której Havig nienawidził, czy korporacyjnej, którą pogardzał. Starał się stworzyć oświecony pragmatyzm, który automatycznie odrzucał samokreujących się arystokratów grupowych, zmuszał do słuchania głosów innych i do brania tych opinii pod uwagę. Przede wszystkim zaś do utrzymywania nieskrępowanego i pełnego obiegu informacji między kierownictwem a grupą.
Nasza epoka skończy się zgliszczami, ale pozostawi po sobie dar, za który później ci, co przeżyją, będą nam wdzięczni.
Samo znalezienie podróżników w czasie było zaledwie początkiem. Trzeba było tych ludzi jakoś zorganizować. W jaki sposób? Dlaczego mieliby opuszczać swoje domy, godzić się na ograniczenia i ryzykować życie? Co mogłoby ich zatrzymać w takiej grupie w chwilach zwątpienia, zmęczenia, strachu czy zwykłej tęsknoty za ukochanymi?
Nadzieja na znalezienie wspólnoty w grupie podobnych do siebie przyciągała część z nich. Havig mógł to wykorzystać podobnie jak Wallis. Ale to było trochę mało. Wallis ofiarował wiele dodatkowych atrakcji. Jego ludzie mieli cały świat u swoich stóp i praktycznie żadnych ograniczeń w spełnianiu zachcianek. Bardziej inteligentnym oferował władzę, wielkość i szansę na stanie się częścią przeznaczenia (lub obowiązek, jeżeli udało się to komuś tak przedstawić).
Poza tym byli tacy, którzy szukali wiedzy lub po prostu chcieli być obecni w chwili największego triumfu ludzkości albo najzwyczajniej w świecie lubili przygody. Takim ludziom Havig mógł zaproponować coś lepszego.
To wszystko jednak nie wystarczało do zmotywowania ludzi do wojny z Orlim Gniazdem. Dla przeciętnego podróżnika w czasie taka organizacja była czymś monstrualnym. Ale przecież większość rządów i instytucji też jest na swój sposób monstrualna. Dlaczego Wódz miałby być kimś gorszym?
— Wymyślanie sposobów indoktrynacji… — Havig westchnął ciężko. — Wredna robota, prawda? Sugeruje nieustanną propagandę i zastraszanie. Szczerze mówiąc, staramy się po prostu wyjaśniać. Próbujemy przedstawiać same fakty, by nasi rekruci sami zrozumieli, że Orle Gniazdo nie jest zdolne ze swej istoty do pozostawienia ich w spokoju. To wcale niełatwe. Znasz może sposób na przekonanie samuraja z okresu Kamakury, że chęć rządzenia światem stanowi dla niego bezpośrednie zagrożenie? Wpadłem tu tylko po to, żeby przyjrzeć się najnowszym pomysłom naszych antropologów i specjalistów od semantyki. A musimy też stawić czoło innym wyzwaniom: prymitywnej lojalności do przywódców i kolegów, zamiłowaniu do bójek… albo chęci zostania bogaczem w legalny sposób. Niektórzy mają jeszcze bardziej wymyślne marzenia…
Zazdrościłem mu wyzwania, z którym się mierzył. Wyobraźcie sobie, że trzeba najpierw odnaleźć, a potem zamienić w jeden zespół: nauczyciela konfucjanizmu, łowcę kangurów świetnie rzucającego bumerangiem, afrykańskiego kowala, meksykańskiego pastucha, Eskimoskę i ucznia z Polski… Największym osiągnięciem był sam fakt, że udało się ich wszystkich zgromadzić. Tacy ludzie nie potrzebowali szczególnej indoktrynacji na temat Orlego Gniazda. Z reguły sami dochodzili do wniosku, że Havig jest ich jedyną szansą.
Wstępne szkolenie przechodzili w różnych epokach i w rozwiniętych miejscach. Potem na najróżniejsze i zwykle szalone sposoby sprawdzano, czy można im zaufać. Przypadki wątpliwe — nie było ich tak wiele — odprowadzano do ich rodzinnych epok i tam zostawiano z pewną sumą pieniędzy. Na tym etapie nie przekazywano zbyt wielu informacji o Wallisie, żeby nie ułatwiać kontaktu. Zresztą z reguły ludzie ci żyli tysiące kilometrów od Ameryki.
Pozostali — większość — trafiali do głównej bazy, gdzie pracowali przy jej tworzeniu i umacnianiu, a także przechodzili dalsze szkolenie. Geograficznie było to niedaleko siedziby Orlego Gniazda, ale czasowo mieściło się w połowie plejstocenu. Stanowiło to problem sam w sobie. Podróż tak daleko w przeszłość była wyjątkowo długa, wymagała specjalnego wyposażenia i stacji pośrednich dla odpoczynku. Stacje musiały zostać wyznaczone na trasie, a wyposażenie musiało tam zostać dostarczone w częściach, przez co ich budowa trwała bardzo długo. Ze względów bezpieczeństwa było to warte zachodu. Sama baza wznosiła się na szczycie porośniętego lasem wzgórza, u którego stóp płynęła potężna rzeka. Leoncja twierdziła, że jej wody lśniły w słońcu jak brąz.
Obie płci były reprezentowane mniej więcej po połowie. Tak więc społeczność się rozwijała. Nie było dzieci z wyjątkiem najmłodszych rekrutów znalezionych w trakcie poszukiwań, ale udało się stworzyć społeczność mającą tożsamość, prawa, zwyczaje i ceremonie, opowieści i tajemnice. I to wszystko w ciągu niewielu lat. To był prawdziwy triumf Haviga. Wódz stworzył armię. Człowiek, który przysiągł go obalić, stworzył plemię.
Dowiedziałem się tego wszystkiego, kiedy Havig i Leoncja odwiedzili mnie w marcu. Byli wtedy w ferworze pracy. Dopiero w Halloween poznałem drugą część tej historii.
Rozdział 15
Cienie — czyli czas — umykały do tyłu. Kiedy ktoś się zatrzymał, żeby zaczerpnąć powietrza lub coś zjeść, zamieniały się w prawdziwe kształty i kolory, a także nabierały wagi i wymiarów. Pory roku zmieniały się jak w kalejdoskopie, lodowce zakrywały całe wzgórze i odsłaniały je podobne do zamieci śnieżnych. Ich miejsce zajmowały jeziora, będące wodopojem dla mastodontów, i zaraz zmniejszały się w kałuże, żeby ustąpić miejsca sawannom, których trawa stanowiła pożywienie dla stad koni i trójgarbnych wielbłądów. Potem znowu pojawiał się lodowiec i ponownie klimat umiarkowany. Dawne zwierzęta ginęły, pojawiały się stada bizonów, których masy zaciemniały prerię, a tętent kopyt przypominał trzęsienie ziemi. Pierwsi miedzianoskórzy osadnicy biegali uzbrojeni we włócznie. I następowała Wielka Zima i Wielka Wiosna. Tym razem osadnicy mieli już łuki, a na morenach zaczęły rosnąć lasy. Najpierw brzozy i modrzewie oraz dęby, a potem niekończąca się rozmaitość innych gatunków. Nagle drzewa zniknęły w mgnieniu oka, bo ludzie je wycinali milionami. Potem zaczęli orać, siać i zbierać plony. Wreszcie pojawiły się żelazne drogi, po których przemieszczały się ziejące ogniem cienie.
Grupa Haviga na ostatni postój zatrzymała się na farmie należącej do młodego rolnika, który nie był podróżnikiem w czasie, ale mu ufali. Używali jego domu również jako magazynu. Podróż do tego miejsca w czasoprzestrzeni była niemożliwa bez miniaturowych aparatów tlenowych. Inaczej musieliby się zatrzymywać po drodze, ryzykując trafienie na lodowiec lub jezioro. To właśnie stanowiło najlepsze zabezpieczenie bazy.
Wyposażenie było największym problemem, a tutaj mogli wreszcie zaopatrzyć się w broń.
Naftowa lampa oświetlała stół kuchenny przykryty ceratą. Na piecu opalanym drewnem grzał się czajnik. Najbliżsi sąsiedzi znajdowali się o pół godziny jazdy konno przez pola, chronione od wiatru przez okoliczne lasy. Olaf Torstad zawsze przyjmował gości po zmroku, przez co sąsiedzi, których dziwiło palące się do późnej nocy światło w oknach, uznawali go za nieszkodliwego dziwaka. Mówiono też, że stateczny farmer cierpi na bezsenność, więc nocami czyta książki.