— Już się szykujecie do dalszej drogi? — spytał.
— Tak — odparł Havig. — Do świtu musimy przebyć jeszcze spory kawałek drogi.
— Nie powinno się brać kobiet na wojnę — stwierdził Torstad, patrząc na Leoncję.
— A gdzie powinny być, jak nie u boku swoich mężczyzn? — odparła ze śmiechem. — Jack też nie potrafił mi tego wybić z głowy, więc nie trać czasu.
— Cóż, inne czasy, inne obyczaje. Ale ja się cieszę, że urodziłem się w 1850 roku. Co nie znaczy, że nie doceniam tego, co dla mnie zrobiliście — dodał szybko.
— Ty zrobiłeś dla nas więcej — rzekł Havig. — Przywiązaliśmy cię do tego miejsca, ponieważ potrzebowaliśmy kryjówki w pobliżu lokalizacji Orlego Gniazda. To ty ponosiłeś całe ryzyko i musiałeś się martwić, żeby utrzymać wszystko w tajemnicy… Nieważne. Dzisiaj to się skończy. — Wysilił się na uśmiech. — Możesz wywalić wszystko, co tu zostawimy, wreszcie ożenić się z narzeczoną i żyć dalej w spokoju.
— W spokoju? — W oczach Torstada pojawiła się panika. — Ale przecież wrócicie? Powiecie mi, jak to się skończyło.
— Jeżeli wygramy. — Havig zastanawiał się, ile podobnych przyrzeczeń już złożył i ilu ludzi musiał porzucić w trakcie swojej podróży. — No, bierzemy wyposażenie. Gdybyś zechciał nas podrzucić, to przydałby nam się jeszcze zaprzęg, który by nas podwiózł do celu. Ruszajmy!
Pozostali też byli już w drodze. Są w drodze. Mają być w drodze.
Nie był to wielki tłum. Niecałe trzy tysiące ludzi. Dwie trzecie stanowiły kobiety, resztę najmłodsi i najstarsi oraz chorzy. Wszyscy, którzy nie byli konieczni do walki. I tak było ich zbyt wielu na zgromadzenie w jednej stacji przesiadkowej. Powstałe w wyniku tego plotki mogły przecież jakoś dotrzeć do wrogów. Samo przetransportowanie ich w tajemnicy do Ameryki stanowiło nie lada wyzwanie.
Część z nich rozpoczęła podróż w czasach prekolumbijskich. Prowadził ich Indianin z plemienia Dakota, który w swoim klanie był uzdrowicielem. Na plecach nosił, podobnie jak przewodnicy pozostałych grup, nowy chronolog. Mógł dzięki niemu precyzyjnie ustalić swoje położenie i czas.
Gdzieś w osiemnastym wieku pojawiła się nagle grupa traperów, która zniknęła bez śladu.
Niecałe sto lat później kapitan wyprawy wojskowej napotkał grupę białych, którym wyjaśniał, że rząd w Waszyngtonie chce najpierw szczegółowego rozpoznania, zanim przekaże te tereny osadnikom.
W późniejszych czasach przyzwyczajono się w okolicy do rzadkich spotkań z Murzynami zatrudnionymi przy budowie metra.
W 1920 roku nikt nie chciał wiedzieć, kto i gdzie się przemieszcza tym szlakiem. Było powszechnie wiadomo, że jest to ulubiony szlak przemytników whiskey z Kanady.
Jeszcze później jeździły tędy czasami autobusy z napisem „Wynajęte”, które zostawiały pasażerów w nocy pośrodku pola i wracały puste ze zmienionym napisem „Zjazd do bazy”.
Pod koniec dwudziestego wieku na pobliskim lotnisku lądowało mnóstwo jumbo jetów. Podróżujące nimi tłumy nie wzbudzały niczyjego zainteresowania. Wycieczki organizowane przez biura podróży stanowiły codzienność.
Długo później przez ten rejon przejechała wielka grupa jeźdźców ubranych i zachowujących się jak Mongowie. Nigdy jednak nie osiedlili się w tej okolicy, więc ich wczesny zwiad pozostał niezauważony.
Havig wraz szóstką swoich ludzi pojawił się w normalnej przestrzeni. Jego chronolog zamigotał na czerwono krótko przed wschodem słońca. Był Nowy Rok, już sto siedemdziesiąt siedem lat istniało Orle Gniazdo. Niebo na zachodzie wciąż jeszcze było ciemne i świeciły na nim gwiazdy. Na wschodzie powoli szarzało. Z mroku wyłaniała się forteca z murami obronnymi i wieżami. Świt zalśnił w oknach, które były spowite lodowymi kwiatami, i na bruku podjazdów. Wokół panowała niesamowita cisza, jakby wszystkie dźwięki zamarzły w tym mrozie ścinającym płuca i tworzącym parę z oddechów.
Odłożył na bok chronolog. Jego ludzie ćwiczyli wszystko wielokrotnie. Ubrani byli jednakowo. Wojskowe kurtki, watowane spodnie wpuszczane w skórzane buty, hełmy i broń oraz pasy z wyposażeniem. Havig znał dobrze ich twarze, nawyki i możliwości. Spędzili przecież razem szmat życia. Leoncja z rudym kosmykiem włosów na czole. Chao, Indhlovu, Gutierrez, Bielawski i Maatuk ibn Nahal. Złączyli na moment dłonie i rozpoczęli zaplanowaną akcję.
Odbezpieczyli broń i wycelowali ją w miejsce, skąd powinien dobiec głos strażnika pilnującego wejścia.
Mieli szczęście. Zaplecze Orlego Gniazda było pilnie strzeżone przez wszystkie lata w przeszłości i miało tak być również w przyszłości. Sam Wódz sprawdzał to osobiście, odwiedzając swoje „ja” w przyszłości. Było tu teraz więcej ludzi, którzy służyli jego sprawie, i wszyscy potrzebowali poczucia bezpieczeństwa w czasie wypoczynku. Wielu agentów wybierało zimę na czas swoich urlopów, żeby uciec od tej ponurej fortecy i surowego klimatu. Wódz jednak zawsze był obecny w sylwestra, żeby przewodzić ceremoniom i wygłaszać przemówienie. Na zakończenie urządzano hulaszcze przyjęcie. Kto mógł mieć za złe strażnikowi, że w najgorszej godzinie szarówki przymknął na chwilę powieki?
— OK — powiedział Havig. — Kocham cię, Leoncjo — dodał szeptem. Ich usta dotknęły się na moment.
Oddział ruszył do wieży będącej siedzibą Caleba Wallisa. Drzwi były zamknięte na klucz.
— A niech to szlag! — zaklęła Leoncja. Rozwaliła zamek w drzwiach strzałem z pistoletu. Huk był przeraźliwie głośny w mroźnej ciszy.
Żadna operacja wojskowa nie odbywa się według ustalonego planu, przypomniał sobie Havig. Zawsze należy mieć plany awaryjne.
Obsuwa ich planu w tym miejscu mogła jednak oznaczać koniec całej operacji.
Poprowadził oddział do środka. Gdzieś z tyłu rozległy się krzyki. Czy naprawdę brzmiały bardziej jak zaskoczenie niż ogłoszenie alarmu? Może się tylko łudził? Nieważne. Najpierw przez hol, potem schodami w górę.
Rozległ się stukot butów o posadzkę. Ich odgłos poraził Haviga. Czworo ludzi osłaniało tyły i spiralną klatkę schodową. Gutierrez i Bielawski pilnowali parteru i głównego wejścia wraz z windą. Indhlovu i Chao zajęli pozycje na drugim i trzecim piętrze. Mieli zająć się pokojami sekretarza — Havig nie miał pojęcia, kto nim był w tym momencie — i Austina Caldwella. Teraz miał przed sobą ostatnią przeszkodę. Drzwi apartamentów Wallisa.
Nie były strzeżone. Nikt nie ośmielał się tam wejść bez zaproszenia. Chyba że przyszedł ktoś, kto zamierza rozwalić to wszystko w pył.
W środku niewiele się zmieniło. Boazerie, skóry zwierząt na podłodze, ciężkie biurko i krzesła, fotografie matki i sławnych ludzi. Zamarznięte szyby i ciężkie kotary powiększały jedynie panujący tu półmrok. Havig z Leoncją wskoczyli do środka.
Wallis leżał na wielkim podwójnym łóżku. Lata zrobiły swoje — był całkiem siwy. Twarz miał naznaczoną mnóstwem odbarwień i zmarszczek. Śmiesznie wyglądał w nocnej koszuli. Sięgnął po pistolet leżący na stoliku przy łóżku.
Leoncja skoczyła na niego przez cały pokój.
Wallis zniknął, a z nim Leoncja, której jednak udało się go dotknąć. Po chwili pojawili się na podłodze, przetaczając się po niej w walce wręcz. Żadne nie mogło uciec w czasie, dopóki trwali w zwarciu. Ich oddechy zaczęły przypominać ciężkie sapanie. Havig krążył dookoła. Siły zapaśników były wyrównane i nie mógł pomóc Leoncji bez narażania jej na niebezpieczeństwo.