Usłyszał huk wystrzału w przedpokoju.
Schował się za drzwiami i ostrożnie wyjrzał. Maatuk leżał nieruchomo na podłodze, a nad nim stał Austin Caldwell z bronią w ręku, szukający nowego celu. Kiwał się z osłabienia i oddychał ciężko, ze świstem. Miał przestrzelone płuco. Musiał dopaść Chao, zanim doszedł tutaj, ale sam również został postrzelony.
— Poddaj się! Mam cię na muszce! — krzyknął Havig.
— Idź… do diabła… zdrajco… — wychrypiał Caldwell i wypalił.
W ciągu tych wszystkich lat Havig napatrzył się na wiele dobrego i na wiele okropności popełnianych w służbie Wodza. Teraz przypomniał sobie własnych ludzi i Xenię. Przesunął się w przyszłość o jedną minutę, przeszedł do przedpokoju i strzelił. Kula rozbiła fotografię Karola Wielkiego stojącą na biurku, wcześniej powalając Caldwella na podłogę.
Z dziedzińca, z sąsiednich budynków i z innych pięter zaczęły dochodzić odgłosy wybuchów. Havig pośpiesznie wrócił do sypialni. Leoncja złapała Wallisa za obie nogi i trzymała go kurczowo. Wódz okładał ją pięściami po plecach i po głowie, ale dziewczyna nie zwalniała uchwytu. Jego ciosy zaczęły słabnąć i w końcu przestał się bronić.
— Złap go teraz — sapnęła. — Szybko.
Havig wyciągnął z kieszeni kajdanki z długim łańcuchem, ukląkł i skuł nimi Wodza, przypinając drugi koniec do nogi od łóżka.
— Już nigdzie nie pójdzie — oznajmił. — Chyba że ktoś go uwolni. Pilnuj go.
— I mam stracić całą zabawę? — oburzyła się.
— To rozkaz! — warknął. Spojrzała na niego strasznym wzrokiem, ale posłuchała. Ich cały plan opierał się na złapaniu tego więźnia. — Jak tylko będzie to możliwe, przyślę kogoś, żeby cię zmienił — dodał. Jak tylko skończy się walka, dopowiedział w myślach.
Znowu przeniósł się w czasie. Jego dziewczyna zniknęła i nie wiedział, czy się obraziła, czy ktoś ją zmienił.
Wyszedł na balkon, z którego Wallis wygłaszał przemówienia, i spojrzał na dziedziniec. Panował chaos, wszędzie toczyły się walki. Ranni czołgali się i jęczeli. Martwi leżeli, tam gdzie padli. Wrzaski i huk broni wypełniały powietrze.
Popatrzył w dół przez lornetkę. Czasami udawało mu się rozpoznać walczącego… lub jego ciało. Widział Juana Mendozę… i młodego Jerry'ego Jenningsa, którego miał nadzieję przekonać do swoich racji…
Kolejne oddziały jego ludzi pojawiały się w normalnej przestrzeni i od razu włączali do walki. Wreszcie na niebie pojawiły się spadochrony z ludźmi, którzy skakali z dwudziestowiecznych samolotów wyposażeni w indywidualne chronologi, żeby trafić w cel dokładnie o czasie.
W rzeczywistości sytuacja nie była aż tak zagmatwana, jak mogło się wydawać patrzącemu z balkonu. Od samego początku garnizon Wallisa, składający się głównie ze zwykłych ludzi, był zrównoważony podobną ilością podróżników w czasie, którzy poprzedniej nocy starali się nie pić za dużo. Piąta kolumna została wynaleziona na długo przed narodzeniem Haviga, ale jego doradcom udało się doprowadzić ten pomysł na szczyty wyrafinowania.
To dzięki temu i informacjom uzyskanym przez agentów (no i dzięki precyzji chronologów) jego sztab (składający się z zawodowych żołnierzy) opracował i sprawdził w symulacjach i na prawdziwym modelu fortecy właściwy plan akcji… Jego zwycięstwo było właściwie nieuniknione.
Liczyło się jedynie zminimalizowanie liczby agentów, którzy uciekną w czasie, zanim zostaną unieszkodliwieni. Drugorzędną sprawą, choć dla Haviga równie ważną, było zminimalizowanie strat. Po obu stronach.
Zawiesił lornetkę na szyi i sięgnął po radio przyczepione do ramienia. Zaczął wywoływać dowódców poszczególnych oddziałów.
— Dzięki zaskoczeniu i dobremu przygotowaniu — opowiadał mi — nie straciliśmy wielu agentów podróżujących w czasie. Mieliśmy ich akta osobowe, więc stosunkowo łatwo było ustalić epokę, w której mogli się schronić. Nikt przecież nie ucieka na oślep, tylko w znajomy czas i teren. To znacznie ogranicza dostępne opcje.
— Czyli nie złapaliście wszystkich? — zmartwiłem się.
— Nie. Zresztą to było niemożliwe.
— Myślę, że ucieczka choćby jednego jest już ryzykiem. Może przecież pojawić się przed waszym atakiem i ostrzec wszystkich…
— O to nigdy się nie martwiłem, doktorze. Wiedziałem, że nikt tego nie zrobił, a co za tym idzie, nie zrobi tego w przyszłości. I można to wytłumaczyć w bardzo ludzki sposób, bez uciekania się do fizyki czy metafizyki.
Żaden z nich nie był supermenem. W rzeczywistości byli to słabeusze, których przydzielono do prac pomocniczych. W najlepszym wypadku mogli to być żołnierze. Bardzo brutalni, ale niewykształceni i przesądni. Wallis ograniczał ich szkolenie do elementów potrzebnych w konkretnych zadaniach. Nigdy nie zamierzał zapewnić im normalnej edukacji. To mogło zagrozić jego pozycji i opinii nieomylnego.
Dlatego ci, którym udało się uciec, mieli zniszczone morale. Myśleli głównie o schowaniu się przed nami. Nawet jeżeli zastanawiali się nad powrotem, to musieli dojść do wniosku, że mieliśmy wśród nich szpiegów, którzy mogli w każdej chwili udaremnić ich zamiar. — Havig zachichotał. — Sam się zdziwiłem, kiedy zorientowaliśmy się, kim niektórzy byli. Reuel Orrick, stary hochsztapler z jarmarków… Borys, ten mnich z Jerozolimy… Przerwał, żeby się napić scotcha.
— Nie — dodał zdecydowanie. — Po prostu nie chcieliśmy, żeby jacyś bandyci uniknęli odpowiedzialności. I mam nadzieję, śmiem mieć nadzieję, że tak się nie stało. No bo niby w jaki sposób jakiś kondotier, bez pieniędzy i wykształcenia, całkiem sam, miałby dać sobie radę w epoce białych Amerykanów czy przedostać się do Europy. Najlepszym rozwiązaniem była ucieczka w czasy Indian. A w tamtych czasach lepiej im było zostać szamanami niż złodziejami. Może nawet niektórzy dożyli swoich dni jako wybitni członkowie swoich plemion. To prosty przykład, ale chciałem ci tylko pokazać, o co mi chodzi.
— Jeżeli chodzi o przyszłość — wtrąciła się Leoncja tonem łagodnej tygrysicy — to się trzymamy. Przejęliśmy Orle Gniazdo z czasów fazy drugiej, i na razie je rozbudujemy. Nikt nas stamtąd nie wygoni.
— Przejęliśmy w sensie wojskowym — szybko dodał jej mąż. — Zamierzamy się zająć normalnymi mieszkańcami Orlego Gniazda. Muszą stać się wolni. Nasi ludzie zachowują się poprawnie. Podróżują teraz w przeszłość jedynie w celach rekrutacji. Kiedy zachodzi potrzeba zdobycia pieniędzy, zajmują się handlem.
— Jack pochodzi z romantycznej epoki. — Leoncja nie próbowała ukryć chichotu.
Zmarszczyłem brwi, próbując wszystko zrozumieć.
— Poczekajcie — odezwałem się wreszcie. — Mieliście przecież jeden wielki problem, o którym nie mówicie ani słowa. Co z więźniami?!
— Tutaj nie było dobrych rozwiązań. — Havig lekko pobladł i zaczął mówić bezosobowym tonem: — Nie mogliśmy ich przecież wypuścić, a jeszcze długo wracali agenci z urlopów, tych też trzeba było aresztować. Nie mogliśmy ich przecież tak po prostu rozstrzelać. I zrozum to dosłownie. Po prostu nie potrafiliśmy. Nasi ludzie nie są do tego zdolni. Nie chcieliśmy ich również trzymać do końca życia w więzieniu.
— To nawet gorsze niż rozstrzelanie — mruknęła Leoncja.
— No właśnie — westchnął Havig. — Nie wiem, czy pamiętasz. Chyba wspominałem ci o tym kiedyś. Mówię o narkotykach, które opracowali Mauraiowie pod koniec swojej ery. Mój przyjaciel Carelo Keajimu będzie się tym strasznie martwił. Te środki są tak silne, że potrafią całkowicie i na zawsze zmienić czyjeś przekonania. Nie robią z człowieka zwykłego fanatyka, ale zmieniają go o wiele głębiej. Sam zaczyna wymyślać racjonalne wytłumaczenie i tworzyć sztuczne wspomnienia likwidujące sprzeczności logiczne. To ostateczna forma prania mózgu. A tak skuteczna, że ofiara nawet nie zdaje sobie sprawy, co ją spotkało.