Aż gwizdnąłem z przejęcia.
— O Boże! Chcesz powiedzieć, że masowo zamieniłeś tych wszystkich bandziorów w swoich popleczników?
— No nie, nigdy bym się nie pogodził z istnieniem takiej masy zombi we własnych szeregach. Wymagałoby to całkowitego wymazania ich pamięci, a potem… To było mało praktyczne. Keajimu załatwił szkolenie z psychotechnologii moim najlepszym ludziom. Ich zadanie było i tak nie do pozazdroszczenia.
Westchnął głęboko, jakby zastanawiając się, co powiedzieć.
— Wszyscy jeńcy zostali pozbawieni wiary w umiejętność podróżowania w czasie. Każdy został sprowadzony do swojej rodzinnej epoki, co samo w sobie było sporym wyzwaniem, i dopiero tam poddany leczeniu. Wmówiono im, że mieli gorączkę, zostali opanowali przez diabły czy coś w tym stylu. Szczegółowy plan był opracowywany indywidualnie. Musieli uwierzyć, że mieli koszmary i wyobrażali sobie rzeczy, które nie istnieją lub są niemożliwe. Dlatego nie powinni nikomu o tym wspominać. Teraz zaś są już wyleczeni i mogą wrócić do normalnego życia. Potem nasi ludzie zostawiali ich samych i wracali po następnych.
— Cóż… — Przez chwilę rozważałem jego słowa. — Muszę przyznać, że metoda ta jest nieco odrażająca. Ale nie bardzo. Sam bywałem zmuszony kłamać lub opowiadać niestworzone fantazje niektórym pacjentom…
— Były dwa wyjątki — wtrąciła Leoncja.
— Chodź ze mną — powiedział łagodnie agent.
Caleb Wallis posłusznie ruszył z opuszczonymi bezwładnie rękami. Jak automat.
Havig został i wszystkiego doglądał. To była ciężka harówka. Nieraz musiał się cofać o godzinę, by coś zrobić dokładniej. Razem ze swoimi ludźmi zajmował się przywracaniem Orlego Gniazda do stanu pierwotnego. Wreszcie skończyły mu się wszystkie wymówki i musiał sam wejść do strzeżonej wieży.
Ogromnie się zdziwił na widok Wodza. Wallis radosny siedział za swoim biurkiem w pokoju, z którego usunięto wszystkie ślady niedawnych wydarzeń.
— Proszę, proszę! — powitał go wesoło. — Witaj, chłopcze! Siadaj! Albo nie. Najpierw nam polej. Wiesz przecież, co lubię.
Havig spełnił prośbę, czując, jak Wódz go obserwuje.
— Wygląda na to, że miałeś wyjątkowo długą i trudną misję, prawda? — powiedział Wallis. — Postarzałeś się. Ale się cieszę, że ci się udało. Jeszcze nie miałem czasu przeczytać twojego raportu, cóż, to nie ucieknie. Na razie porozmawiajmy. — Podniósł szklankę w toaście. — Za nasze zdrowie.
Havig upił łyk i usiadł na krześle.
— Pewnie już słyszałeś, że chorowałem — oznajmił mu Wallis. — Odleciałem na dłuższy czas. Zapalenie mózgu. Jakiś cholerny wirus z przeszłości lub z przyszłości. Łapiduchy twierdzą, że wirusy ewoluują jak zwierzęta. Prawie się zdecydowałem, żebyśmy przerwali na razie nasze działania. Trochę z tego powodu, a trochę dlatego, że chcę się skoncentrować na budowaniu naszej potęgi w tej epoce. Jak ci się ten pomysł podoba?
— Myślę, że to mądra decyzja, sir — odparł Havig.
— Jest jeszcze jeden powód. Kiedy cię nie było, straciliśmy mnóstwo naszych najlepszych ludzi. Wyjątkowy pech. Austin Caldwell, słyszałeś już? I Wacław Krasicki… Hej, chłopcze! Jesteś blady jak ściana. Co ci jest? Dobrze się czujesz?
— Tak, sir… tylko wciąż jestem zmęczony. Spędziłem sporo lat w przeszłości…
(Leoncja znalazła uwięzionego Krasickiego. Dobrze pamiętała, co się stało z Xenią. Strzeliła mu między oczy. Havig długo nie mógł się zmusić, żeby udawać żal. Dopiero kiedy przyśniła mu się Xenia, która płakała z tego powodu, zaczął szczerze żałować).
— …ale dam sobie radę, sir — powiedział.
— Doskonale. Doskonale. Potrzebujemy takich ludzi jak ty. — Wallis zaczął się głaskać po brodzie. Jego głos stał się nagle nerwowy i niepewny. — Tu jest tylu ludzi. Sami nowi. Wszyscy starzy zniknęli. Czasami się zastanawiam, czy oni w ogóle istnieli. Wychodzę na balkon i widzę obcych. Wydaje mi się, że powinienem zobaczyć kogoś o imieniu Juan… lub Hans… nie mogę sobie przypomnieć. Czyżbym majaczył, kiedy leżałem chory? — Zatrząsł się, jakby wiatr powiał mu po plecach. — Ostatnimi czasy czuję się taki samotny. Tak w czasie, jak w przestrzeni…
— Jeżeli wolno mi coś sugerować, sir, potrzebuje pan dłuższych wakacji. Mogę zarekomendować kilka miejsc.
— Taaak… Chyba masz rację. — Wallis dopił swoją szklankę i sięgnął po cygaro.
— A po powrocie, sir — dodał Havig — powinien pan trochę mniej pracować. Podstawy są już zbudowane. Wszystko działa sprawnie.
— Wiem, wiem. — Wallisowi wypadła zapałka z ręki.
— Potrzebujemy teraz pańskiej wizji, sir. Szerszego spojrzenia na całość. Pańskiego geniuszu. Codzienne zarządzanie można pozostawić innym. Jest tu mnóstwo kompetentnych ludzi.
Wallis uśmiechnął się z zadowoleniem. Wreszcie udało mu się zapalić cygaro.
— Rozmawiałem z wieloma oficerami po powrocie — ciągnął Havig. — Twierdzą, że dyskutowali z panem na ten temat. Jeżeli można, sir, to chciałbym również przedstawić swoje zdanie. Sądzimy, że ideałem byłoby stworzenie dokładnego harmonogramu pańskich wizyt w przyszłości. Z uwzględnieniem oczywiście chwil, kiedy pana dawne „ja” odwiedzało Orle Gniazdo, żeby się przekonać, jak dobrze nam wszystko idzie. Poza tym… sądzimy, że nie powinien pan zbyt długo przebywać w jednym odcinku czasu. Jest pan zbyt cenny dla całego projektu…
— Słusznie. Właściwie miałem taki zamiar. — Wallis pokiwał głową. — Ale najpierw wakacje. Muszę się wzmocnić i zacząć wreszcie myśleć jasno. Potem… ciągły rozwój… obserwacja, kilka rozkazów tu i tam, i znowu w drogę… aż wreszcie dojdziemy do celu… Tak, to jest dobry pomysł.
— Mój Boże! — Po raz pierwszy w ciągu swoich pięćdziesięciu lat życia miałem ochotę się za kogoś pomodlić. — To dopiero zemsta…
— To nie jest zemsta. — Havig zacisnął usta ze złością.
— Niech ci będzie. Ale co czułeś, kiedy się pojawiał?
— Najczęściej starałem się go unikać. A kiedy już musiałem być, zwykle były to jakieś przyjęcia dla uczczenia jakiejś rocznicy. Wtedy nikt się nie przejmował faktem, że się upiłem. Ludzie, którzy musieli się z nim kontaktować regularnie, mówili mi — mówią mi — że można się do tego przyzwyczaić. To takie budowanie temporalnych potiomkinowskich wiosek. Za każdym razem trzeba wszystko montować od początku. Przyzwyczaili się do organizowania mu pobytów w przeszłości w najbardziej sybaryckich miejscach i do przyjęć rocznicowych. Za każdym razem tracił trochę swojego osobistego czasu. Wszyscy bardzo się starali, żeby każde spotkanie było jak najbardziej naturalne. Chyba w ten sposób zagłuszali wyrzuty sumienia.
— Czemu? Czy nie miał gdzieś zniknąć pod koniec życia?
Havig walnął pięścią w poręcz krzesła.
— Zniknął. Zniknie. Usłyszymy jego wrzask i znajdziemy tylko pusty pokój. Musiał ruszyć w daleką przyszłość, ponieważ nasze poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Nigdy się już nigdzie nie pojawi.