Wypił duszkiem swoją szklankę. Miałem wrażenie, że potrzebuje jeszcze, więc mu dolałem bez pytania. Leoncja pogładziła go po głowie.
— Przestań się tym zamartwiać, kochany — mruknęła. — Nie jest tego wart.
— Zwykle tego nie robię — powiedział tonem wypranym z emocji. — Przestańmy o tym mówić.
— Nie rozumiem, dlaczego…
Leoncja uśmiechnęła się do mnie, ubolewając nad delikatnością męża. Powiedziała mi coś, co dla niej nie miało żadnego znaczenia.
— Podobno przed śmiercią mózg uwalnia się spod działania tego narkotyku i człowiekowi wraca pamięć.
Rozdział 16
Trzydziesty pierwszy października 1971 roku wypadał w niedzielę. Następnego dnia dzieciaki szły do szkoły. A to znaczyło, że te urwisy będą musiały rano wstać, więc zaczną mnie nachodzić wcześniej niż zwykle w taki dzień. Zgromadziłem spore zapasy na tę okoliczność. Kiedy ja byłem chłopcem, w Halloween nawet wariackie żarty uchodziły na sucho. Osobiście cieszyłem się, że obyczaje nieco złagodniały. Gdy patrzyłem na te szkraby w przebraniach, przypominały mi się własne dzieci oraz Kate. Po ostatniej wizycie zwykle rozpalałem kominek, siadałem przy nim ze swoją ulubioną fajką i kieliszkiem cydru. Czasami puszczałem ulubione melodie żony i wspominałem, gapiąc się w płomienie. Na swój sposób czułem się wtedy szczęśliwy.
Tego dnia wszystko działało mi na nerwy. Było zimno i wietrznie. Słońce przetoczyło się błyskawicznie po bezchmurnym niebie. Drzewa mieniły się czerwienią, żółcią i brązem. Gdzieś wysoko leciał samolot, zostawiając za sobą smugi kondensacyjne. Postanowiłem się przejść.
Na uliczkach Senlac przewalały się liście. Wydawały przy tym szelest przypominający dyskretny śmiech z właścicieli ogródków starających się je zagrabić na ładnie ułożone kupki.
Pola za miastem były gołe, ciemne, czekały na śnieg. Stada kruków obsiadały je masowo i od czasu do czasu podrywały się wielkimi stadami w powietrze z głośnym furkotem. Zszedłem z brukowanej drogi na polną ścieżkę, którą samochody jeździły wyjątkowo rzadko. Należało podziękować jakiemuś szczególnie dobrze usposobionemu bóstwu za to, że zachowało jeszcze coś takiego w tej epoce gorączkowego postępu. Zanim się spostrzegłem, wszedłem do Lasu Morgana.
Dotarłem do polanki otoczonej drzewami mieniącymi się delirycznymi barwami. Przez chwilę stałem na mostku, gapiąc się na przepływający między kamieniami strumyk. Na starym dębie usadowiła się wiewiórka. Drzewo musiało mieć ze sto lat, bo było gęste, choć pozbawione liści. Wsłuchiwałem się w szum lasu. Wąchałem powietrze, które smakowało jak chłodny napój, i napawałem się wonią jesieni. Nawet nie myślałem o niczym szczególnym. Po prostu byłem.
W końcu ciało i kości przypomniały mi, że istnieją powody do ruszenia w drogę, i wróciłem do domu. Ciepła herbata z ciepłą bułeczką wydawały mi się świetnym pomysłem. Później zamierzałem napisać list do Billa i Judy o moim zamiarze przyjazdu do Kalifornii z wizytą do nich w zimie…
Nie zauważyłem zaparkowanego jak zwykle pod kasztanem samochodu, dopóki omal na niego nie wpadłem. Ucałowałem ich na przywitanie.
— Witajcie. Witajcie. Czemu nie zadzwoniliście wcześniej? Nie musielibyście czekać.
— Nic się nie stało, doktorze — odparł Havig. — Siedzieliśmy w samochodzie, podziwiając widok. — Po chwili dodał: — Staramy się zapamiętać Ziemię.
Spojrzałem na niego uważnie. Trochę zeszczuplał. Miał głębsze bruzdy przy ustach. Był opalony, ale skórę miał suchą.
Włosy zaczynały mu lekko siwieć. Po czterdziestce. Dla niego minęło jakieś dziesięć lat. Dla mnie kilka tygodni od czasu ich ostatniej wizyty… Jego żona była wyprostowana jak zawsze, może nieco bardziej kobieca, jeżeli chodzi o figurę, ale ogólnie mniej się poddała upływowi lat. W końcu była młodsza. Jednak dostrzegłem lekkie zmarszczki wokół oczu i kilka jasnych nitek w jej rudych włosach.
— Skończyliście? — spytałem i zadrżałem, chociaż nie było zimno. — Pobiliście Orle Gniazdo?
— Tak, tak! — odparta Leoncja z radością.
Havig tylko kiwnął głową w milczeniu. Był dziwnie poważny.
— Chodźcie do środka! Zapraszam.
— Na herbatkę? — Zaśmiała się.
— Broń Boże! O tym też myślałem, ale… moja droga, taka okazja wymaga czegoś mocniejszego. Chyba zadzwonię do Swansona i poproszę o dostawę odpowiednich trunków, a potem ustalimy właściwe menu na kolację… jak długo możecie zostać?
— Obawiam się, że niezbyt długo — rzekł Havig. — Dzień, najwyżej dwa. Mamy mnóstwo roboty przez resztę naszego życia.
Ich opowieść trwała wiele godzin. Słońce złotymi i pomarańczowymi blaskami rozświetliło niebo na zachodzie, kiedy wreszcie zorientowałem się w ogólnych zarysach ich historii. Wiatr osłabł i chociaż w domu było dość ciepło, pomyślałem, że dobrze by było rozpalić w kominku. Leoncja zaofiarowała się, że sama to zrobi. Nie straciła widać swoich umiejętności. Havig wciąż wodził za nią wzrokiem jak dawniej.
— Naprawdę szkoda, że nie możecie zapobiec powstaniu Orlego Gniazda — stwierdziłem.
— Nikt tego nie może dokonać — odparł. Po chwili zamyślenia dodał: — I nie jestem pewien, czy to tak całkiem źle. Czy inaczej poczułbym wystarczającą determinację do działania? Na początku chciałem jedynie poznać takich jak ja. Czemu miałbym pragnąć tworzyć z nich jakąkolwiek organizację?…
— Głos mu się nagle załamał.
— Xenia. Chyba rozumiem — mruknąłem.
Leoncja patrzyła na nas uważnie.
— Nawet Xenia nie bilansuje tego wszystkiego — stwierdziła łagodnym tonem. — Krzyżowcy i tak by jej nie oszczędzili. A tak została uratowana i przeżyła dodatkowo dziewięć lat.
— Uśmiechnęła się. — Z czego pięć z Jackiem. Cóż, miała mniej szczęścia niż ja, ale przynajmniej ten czas należał tylko do niej.
Dopiero teraz zauważyłem, że Leoncja zmieniała się zewnętrznie wolniej niż jej mąż, ale wewnętrznie dojrzewała o wiele szybciej, niż mi się dotąd zdawało.
Havig milczał. Wiedziałem, że jego rana już się zagoiła. Pozostała blizna, to oczywiste, ale niezaogniona. Tak się dzieje z wszystkimi ranami w zdrowych ciałach i umysłach.
— Cóż… — Postanowiłem zmienić ten ponury nastrój. — Zjednoczyłeś podobnych sobie ludzi, zwyciężyłeś zło, zaprowadziłeś dobro. Nigdy nie sądziłem, że w moim domu będę gościł króla i królową.
— Co? — Havig zamrugał ze zdziwienia. — Nie jesteśmy parą królewską.
— Jak to? Przecież rządzicie całą przyszłością, prawda?
— Nie. Robiliśmy to przez chwilę, bo ktoś musiał. Ale współpracowaliśmy z najmądrzejszymi ludźmi, jakich mogliśmy znaleźć — i nie tylko z podróżującymi w czasie. Chcieliśmy, żeby to trwało jak najkrócej… I jak tylko było to możliwe, zmieniliśmy strukturę wojskową w system republikański… a teraz w coś na kształt zwykłej gildii.
Leoncja poprawiała palenisko pogrzebaczem. Ogień wesoło iskrzył i odbijał się w jej oczach.
— Czyli spełniliśmy nasze marzenie — powiedziała.
— Nie rozumiem — stwierdziłem po raz kolejny dzisiejszego dnia.
Havig zastanawiał się długo nad tym, co powiedzieć.
— Doktorze, kiedy teraz się z tobą pożegnamy, już nigdy nas nie zobaczysz.
Usiadłem z wrażenia. Drobinki kurzu wiszące w powietrzu odbijały się w promieniach zachodzącego słońca.
Leoncja zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała mnie w policzek. Jej włosy pachniały dymem palonego w kominku drewna.