Выбрать главу

Szturmowiec: Osoba, która się poświęca lub ryzykuje dla sprawy faszyzmu. Patrz: bohater.

Świnia: (1) Zwierzę znane ze swojej wartości, inteligencji, odwagi, wierności, miłego usposobienia, oraz (jeżeli dostanie szansę na długie życie) czystości. (2) Policjant. Patrz: aktywista.

Trawka: Marihuana. Nie wiem, czy warto o tym znowu się rozwodzić.

Tubylec: Nie biały mieszkaniec obszaru, którego przodkowie byli właścicielami danego obszaru.

Uprzedzenie: Wrogość lub niechęć do osób lub grup na bazie czysto klasowej i bez oglądania się na fakty. Nie mylić z osądami wrogów ludu (patrz: konserwatysta).

Wicher historii: Poetycka metafora na określenie klęski sił reakcjonistów. Nie można stosować tej metafory w przypadku odradzania się takich sił.

Wolność: Natychmiastowe wynagrodzenie.

Wyzwolenie kobiet: Ruch sprzeciwiający się męskiemu szowinizmowi.

Wyzwolenie: Pozbycie się samemu lub z pomocą zagranicy rządów typu zachodniego, zachodnich wpływów i instytucji. Święte wyzwolenie: Wyzwolenie mające miejsce w państwach socjalistycznych.

Żółtek: Osoba pochodzenia azjatyckiego. Nie mylić z białym, czarnym, czerwonoskórym czybrązowym.

Rozdział 4

Kiedy wszedłem do gabinetu, przez chwilę czułem się w nim obco. Moje biurko, lampa do czytania, zużyty, obijany skórą fotel bujany, wyściełane końskim włosiem krzesło dla pacjentów, półki z książkami, dyplomy w ramkach, uchylone drzwi do sali zabiegowej z widocznymi w głębi instrumentami — wszystko wydawało mi się przez chwilę nie na miejscu. Nagle uświadomiłem sobie, że najpóźniej za dziesięć lat będę musiał przejść na emeryturę.

Padający za oknem śnieg stał się jeszcze gęstszy, nadając szybom matowej poświaty. Jack zapalił sobie lampę i czytał jakieś czasopismo. Poza tym pasmem światła panowała ciemność. Kaloryfer brzęczał, ogrzewając i przy okazji wysuszając powietrze.

— Przykro mi, że narobiłem panu kłopotów, doktorze Anderson — powiedział Jack, wstając na mój widok.

Skinąłem ręką, żeby usiadł. Sam usadowiłem się naprzeciwko i sięgnąłem po tytoń do fajki. Za dużo paliłem i miałem już zdrętwiałe wargi, ale potrzebowałem jakiegoś zajęcia dla palców.

— Jak to się panu podoba? — spytał bezosobowym tonem Jack, wskazując broszurkę, którą rzuciłem na biurko.

Przyjrzałem mu się przez swoje dwuogniskowe okulary. To nie był już ten dzieciak, który wiedział, że jego ojciec zginie; ani nawet młodzieniec, który nieudolnie starał się skrywać swój żal, kiedy matka brała ślub z jego ojczymem w zeszłym roku. Naprzeciw mnie siedział młody mężczyzna o starych oczach.

Te oczy były szare, w wąskiej twarzy z ostro zarysowanym nosem. Włosy ciemnoblond i drobną budowę odziedziczył po Tomie. Pełne i żywe usta, nieprzystające do tego ascetycznego ciała, miał po Eleonorze. Całość tworzyła Johna Haviga, którego nigdy nie znałem.

Ubrany był niechlujnie, jak zwykle. Miał na sobie flanelową koszulę w kratę i niebieskie dżinsy, w których chodził na te swoje wędrówki. Robił wrażenie raczej czujnego niż zakłopotanego i nie spuścił wzroku.

— Cóż — powiedziałem — oryginalne. Choć musisz przyznać, że może nieco namieszać w głowie.

— Chyba tak. To pamiątka. Pewnie nie powinienem jej tu przywozić.

— Z tych twoich… podróży? Gdzie byłeś, Jack? — spytałem, nabijając fajkę.

— Tu i tam.

Pamiętałem małego uparciucha, który udzielał podobnej odpowiedzi, kiedy pewien nieznajomy sprowadził go z powrotem do domu. Dzięki temu przypomniałem sobie o wiele więcej.

Trzask pocieranej zapałki wydawał się o wiele głośniejszy niż normalnie. Przypaliłem fajkę, pociągnąłem i przez chwilę zastanawiałem się, jak to powiedzieć.

— Posłuchaj, Jack. Masz kłopoty. Co gorsza, twoja mama także. — To go dopiero siekło. — Jestem przyjacielem was obojga i chcę wam pomóc, ale, do diabła, musisz współpracować.

— Chciałbym, doktorze — szepnął.

— OK — powiedziałem, wskazując broszurkę. — Mów, że pracujesz nad powieścią science fiction osadzoną w roku 1970 i to są twoje materiały pisarskie. Pomyślą, że niepotrzebnie robisz tajemnice, ale to już twoja sprawa. Tylko że to zostało powielone, a to już nie jest tylko twoja sprawa. Nikt nie korzysta z powielaczy w domu. Tylko instytucje rządowe i firmy. Co to za ugrupowanie?

— Żadne. To tylko grupka przyjaciół. — Pociągnął nosem, jakby miał katar. — Niewielka grupka wśród tych wszystkich biesów kwiczących swoje slogany.

— Napijesz się? — spytałem, wstając.

— Dzięki. — Uśmiechnął się wreszcie. — Właśnie tego mi potrzeba.

Nalewając brandy — czasami zarówno ja, jak i pacjent potrzebujemy czegoś mocniejszego, kiedy muszę oznajmić przykrą wiadomość — dziwiłem się, skąd mi przyszedł do głowy taki pomysł. Dzieciaki nie powinny pić. Chyba że małe piwo od święta. Znowu sobie uświadomiłem, że to nie jest już dziecko.

Wypił z wprawą dorosłego przyzwyczajonego do większego pijaństwa. Gdzie się tego nauczył? Przecież nie było go zaledwie miesiąc.

— Nie chcę, żebyś mi zdradzał jakieś sekrety — powiedziałem, siadając z powrotem. — Chociaż wiesz zapewne, że słyszę o wielu sprawach i zawsze dochowuję tajemnicy. Proszę cię o pomoc w ułożeniu jakiejś prawdopodobnej wersji i o zastanowienie się, jak trzeba postępować na przyszłość. Dzięki temu twoja matka przestanie mieć kłopoty.

— Masz rację — rzekł, marszcząc czoło. — Problem polega na tym, że nie wiem, co powiedzieć.

— Może po prostu prawdę?

— Nie chcesz znać prawdy, doktorze. Proszę mi wierzyć.

— Piękno jest prawdą, prawda pięknem… jak mawiał poeta Keats. On też studiował medycynę i dlatego znał się na tym. Jack, założę się o dziesięć dolców, że mogę opowiedzieć z dziesięć prawdziwych historii, które zgorszą cię bardziej, niż ty będziesz w stanie kiedykolwiek mnie zszokować.

— Nie zakładam się. To nie byłoby uczciwe.

Milczałem, czekając na ciąg dalszy.

Wypił swoją szklankę do dna i wyciągnął ją w moją stronę. Na jego twarzy pojawiło się zdecydowanie.

— Proszę o dolewkę, doktorze, a opowiem wszystko.

— Doskonale. — Butelka nieco trzęsła mi się w rękach. — Przysięgam, nic, co usłyszę, nie wydostanie się na zewnątrz.

— Nie ma sensu przysięgać. — Zaśmiał się nerwowo. — Będziesz siedział cicho, doktorze.

Upił spory łyk, popatrzył na mnie i mruknął:

— Cieszę się. To był straszny ciężar. Przez całe życie. Nikomu nie mogłem o tym powiedzieć…

Znów czekałem, pykając fajką.

— Przez cały czas byłem w okolicach San Francisco — rzekł gwałtownie. — Konkretnie w Berkeley. Ponad rok.

Odruchowo zacisnąłem palce na fajce.

— Tak, tak — mówił dalej. — Wróciłem do domu po miesiącu nieobecności, ale poza domem spędziłem jakieś osiemnaście miesięcy. Od jesieni 1969 roku do końca 1970… To nie jest dokładnie półtora roku — dodał po chwili — ale trzeba doliczyć moje wizyty w innych przyszłościach.