To była tajemnica. I tylko jedna droga prowadziła do jej wyjaśnienia.
Po stronie zachodniej szosa wspinała się wysoko na górskie zbocza. Na wschodzie opadała ku szerokiemu wododziałowi. Dennis podniósł plecak i poszedł wzdłuż drogi, oddalając się od przedwieczornego słońca — w stronę, w której miał nadzieję znaleźć cywilizację.
Nie była to myśl, do której łatwo się było przyzwyczaić, jednak Dennis zaczął dochodzić do wniosku, że chyba trochę źle ocenił Bernalda Brady’ego.
Myślał o tym pierwszej nocy po dotarciu do szosy, podgrzewając na maszynce garnek zupy. Być może rzeczywiście był niesprawiedliwy dla swego starego, instytutowego rywala. Podczas kilku pierwszych dni w tym świecie bardzo często narzekał na jakość ekwipunku, obarczając Brady’ego winą za pęcherze na stopach, za startą skórę na ramionach i za fatalny smak prowiantu. Jednak wraz z upływem dni te wszystkie problemy traciły na ostrości. Najwyraźniej potrzebował jedynie czasu, żeby się przyzwyczaić. Brady po prostu był wygodnym kozłem ofiarnym, na którym można było wyładowywać frustracje pierwszych dni pobytu tutaj.
Teraz, gdy już nauczył się obchodzić z maszynką, okazało się, że działa ona znakomicie. Pierwszy pojemnik paliwa skończył się w ciągu jednego dnia. Jednak następny wystarczył już na znacznie dłużej i dużo lepiej podgrzewał jedzenie. Okazuje się, że potrzebna była jedynie odrobina praktyki. A także, jak z lekka nieskromnie sobie przyznał, smykałka do techniki.
W czasie, w którym zupa się gotowała, Dennis z nowym szacunkiem przyjrzał się „strażnikowi”. Zabrało mu to ładnych kilka dni, ale w końcu odkrył, że kolor małych światełek na ekranie odpowiada mniej więcej sposobowi odżywiania się przebywających w pobliżu stworzeń. Ten związek stał się dla niego zupełnie oczywisty, gdy w pewnym momencie zauważył, jak sfora podobnych do lisów zwierząt podkrada się do stada ptaków. Obserwował na ekranie „strażnika” światełka, odpowiadające jednej i drugiej grupie. Być może miało to coś wspólnego z temperaturą ciała, ale urządzenie bardzo wyraźnie rozróżniało drapieżców i ofiary czerwonymi i żółtymi punktami świetlnymi.
Trochę go martwiło, że potrzebował aż tyle czasu na zauważenie i zrozumienie tego wszystkiego. Być może zbyt wiele uwagi poświęcał podczas drogi umysłowym zabawom w układanie i rozwiązywanie równań matematycznych.
Tak czy inaczej spodziewał się, że jego wędrówka wkrótce dobiegnie końca. Przez cały ostatni dzień zauważał w okolicy ślady celowej działalności. I szosa stała się nieco szersza. Niedługo, być może już jutro, natknie się na istoty, które panują w tym świecie.
„Strażnik” zamruczał w jego dłoni, mała antena nagle odwróciła się i ustawiła w kierunku zachodnim. Blady dotychczas ekran rozświetlił się, a jednocześnie rozległo się brzęczenie sygnału alarmowego.
Dennis wyłączył dźwięk, sięgnął ku kaburze i wyjął pistolet. Zgasił płomień pod garnkiem z zupą. Gdy umilkł jego cichy syk, Dennis słyszał już tylko szelest poruszanych wiatrem liści w lesie była gęstym labiryntem czarnych cieni. Tylko kilka bladych gwiazd mrugało poprzez gęstniejącą pokrywę chmur. W lewym dolnym rogu ekranu „strażnika” pojawiła się gromada świetlnych punktów, rozciągniętych w długą, nierówna procesję, pełznącą jak wąż w kierunku centrum ekranu.
Po chwili usłyszał w oddali stłumione skrzypienia i miękkie, przypominające parskanie dźwięki.
Punkty na ekranie rozdzieliły się na kolory. Naliczył ponad tuzin dużych, żółtych kropek, najwyraźniej podążających po szosie.
Żółty był kolorem, który na ekranie oznaczał istoty roślinożerne. Między te żółte punkty wmieszana była duża liczba plamek, świecących różowo albo nawet jasnoczerwono. A w samym centrum procesji błyszczały dwa maleńkie zielone punkciki. Dennis nie miał pojęcia, co lub kogo one reprezentowały.
Za grupą, jakby ją śledząc, podążało jeszcze jedno zielone światełko.
Obozowisko Dennisa znajdowało się w pewnej odległości od szosy, na wzgórzu. Odłożył „strażnika” i ostrożnie zaczął schodzić w dół zbocza, żeby znaleźć lepszy punkt obserwacyjny. Miał wrażenie, że noc wzmacnia trzask każdej nadepniętej po drodze gałązki.
Po niedługim czasie po lewej stronie pojawiła się słaba poświata. Narastała coraz bardziej, rozjaśniała się, aż stała się mocnym, niemal bolesnym białym światłem, ślizgającym się po przydrożnych drzewach.
Reflektory! Dennis zmrużył oczy. Niby dlaczego czuje się tym zaskoczony? Nie myślał chyba, że twórcy takiej jak ta drogi nie będą potrafili jej oświetlić?
Był dobrze ukryty w zaroślach, jednak kulił się w obawie, że zostanie wyłowiony przez to światło. Za reflektorem maszerowały niewyraźne sylwetki, dwunogie, z poruszającymi się w rytm kroków ramionami.
Procesja zaczęła mijać jego punkt obserwacyjny. Słyszał niskie, pełne niezadowolenia pochrząkiwanie zwierząt. Przysłaniając oczy, wypatrzył ogromne czworonogi, które ciągnęły ślizgające się bezszelestnie po powierzchni szosy pojazdy Przed każdym z tych pojazdów wbijał się w ciemność promień jaskrawego światła.
Z tyłu, za wehikułami, maszerowały grupy dwunogów Dennis dostrzegł ich ciężkie, zaopatrzone w kaptury stroje oraz coś, co wyglądało na ostrą, połyskującą broń, trzymaną przed sobą w gotowości.
Jednak za każdym razem, gdy jego wzrok na nowo zaczynał przyzwyczajać się do ciemności, zza zakrętu na zachodzie wyjeżdżał następny pojazd, jego reflektor znowu go oślepiał i zmuszał do rzucenia się płasko na ziemię. To było denerwujące, ale jednocześnie było chyba jedynym sposobem bliższego przyjrzenia się pochodowi.
Przeszła następna grupa groźnych, zakapturzonych sylwetek, a za nimi znowu czworonogie zwierzęta, ciągnące ciężkie, dziwnie ciche pojazdy. Dennis nie bardzo mógł sobie uzmysłowić, w jaki sposób one się poruszały. Nie widział żadnych kół czy gąsienic. Gdyby jednak unosiły się jak poduszkowce, słyszałby chyba syk, nawet huk sprężonego powietrza, prawda?
Antygrawitacja? To było chyba najlepiej tu pasujące wytłumaczenie. Jednak jeśli rzeczywiście to prawda, dlaczego właściciele wozów używają zwierzęcej siły pociągowej?
Może są oni potomkami jakiejś upadłej cywilizacji, korzystającymi w swych kupieckich wyprawach z osiągnięć dawnej nauki? Biorąc pod uwagę to, co zdołał zaobserwować, taka teza wydawała się całkiem rozsądna.
Myśl o antygrawitacji wprawiła Dennisa w podniecenie. Może to właśnie była ta różnica w prawach fizyki, o której Brady mówił mu podczas ostatnich chwil na Ziemi?
Punkt obserwacyjny mijała ostatnia grupa zakapturzonych „wojowników”. Ci jednak jechali, a nie szli. Ich wierzchowce potrząsały łbami o gęstych grzywach i rżały. Wyglądały tak podobnie do owłosionych kucyków, że Dennis, chcąc zachować trzeźwość sądu, świadomie zaczynał podawać w wątpliwość świadectwo swoich oczu. Zbyt kusząca była myśl o interpretowaniu tego, co widział, w ziemskich kategoriach, przetarł oczy, znowu starając się przebić wzrokiem ciemności Jednak dostrzegał jedynie sylwetki, nieco ciemniejsze na tle nocy. Jeden z wierzchowców niósł postać mniejszą niż inni jeźdźcy, ubraną w wyróżniający się w głębokim mroku biały płaszcz. W tej postaci było coś wyraźnie mówiącego, że jest ona więźniem. Nie posiadała błyszczącej broni, a jej ręce leżały nieruchomo na szyi zwierzęcia. Przykryta kapturem głowa pochylała się do przodu jakby z rezygnacją.
Gdy jeźdźcy przejeżdżali poniżej kryjówki Dennisa, ubrany na biało więzień podniósł głowę, potem zaczął się odwracać, jakby chciał spojrzeć ku zaroślom, w których Dennis się chował.