Выбрать главу

Tu, na północnej grani, jak na razie obrona uwieńczona była sukcesem. Łucznicy Gatha zadali ciężkie straty szturmującym, którzy próbowali wspiąć się na zbocza i odparli trzy kolejne ataki szybowców.

Ale na południu sytuacja zaczęła układać się źle. Zanim słońce zaszło za najwyższe szczyty, południowa grupa Sigela straciła dwa balony. Jeden, którego powłoka została przedziurawiona, opadł wolno na ziemię. Drugi, gdy zdobyto miejsce, w którym był zakotwiczony, zdryfował ponad wschodnią równinę. Opadając, poruszał się zbyt wolno i wreszcie został strącony deszczem dzirytów z szybowców Kremera, które okrążyły go ze wszystkich stron jak wilki ranną owcę.

Gath zastanawiał się, czy Stiyyung zdoła utrzymać się do zapadnięcia nocy. Pozostałe dwa balony południowej grupy niezbyt mogły wspierać się nawzajem.

Z uczuciem bezsiły obserwował przybyłe późnym popołudniem nieprzyjacielskie posiłki… w tym tuzin nowych szybowców. Można było odnieść wrażenie, że Kremer ma ich niewyczerpaną ilość! Albo to, albo jego generałowie ogołacali inne fronty ze wsparcia lotniczego, aby zlikwidować sprawiający im kłopoty punkt w centrum.

Kiedy popołudnie zbliżało się do końca, Gath spostrzegł, jak całe stado szybowców spłynęło na dwa balony na samotym zboczu. I w żaden sposób nie mógł im przyjść z pomocą!

* * *

— Zwolnij! Zwolnij!

Dennis uświadomił sobie, że Arth i Linnora przyłączyli się do jego śpiewu. Rezonans zużycia zależał całkowicie od nich.

Wydawało się, że srebrzysty ogień tańczy wokół korpusu wózka i pęd, z jakim mknęli w dół pokrytego skalnym rumowiskiem zbocza, rzeczywiście zdawał się maleć. Ale mimo to nieubłaganie zbliżali się do krawędzi urwiska. Widniało dziesięć, pięć, dwa metry przed nimi.

W ostatniej chwili wirujące gąsienice robota odzyskały przyczepność i podnosząc skłębioną chmurę pyłu zatrzymały pojazd. §tanął, kołysząc się na skraju przepaści.

Arth złapał za cieniutki pień roztrzaskanego drzewka, które częściowo wyhamowało ich pęd. Mały złodziej trzymał się go z całych sił.

Dennis otarł z oczu unoszący się w powietrzu pył i zmusił się, żeby nie patrzeć w dół. Miał właśnie poprosić grzecznie robota, żeby zdwoił swoje wysiłki i cofnął ich od krawędzi urwiska. Jednak w tej chwili wózek uznał za stosowne przesunąć się kilka cali do przodu. Osunął się z łoskotem i gąsienice robota zawisły nad pustką.

— Dobra — zawołał Dennis, tym razem nieco wytrącony z równowagi. — Linnora? Arth? Jesteście cali? Mam pewien pomysł. Przesuńmy się wszyscy do tyłu, delikatnie i ostrożnie. — Poczuł, że Linnora zaczyna rozpinać swój pas. Najwidoczniej wpadła na ten sam pomysł. Była najwyższa pora wynosić się stąd do diabła.

Coś świsnęło koło głowy Dennisa. Początkowo pomyślał, że to jakiś duży owad, ale gdy się odwrócił, dostrzegł, jak druga strzała przecina powietrze w miejscu, które przed sekundą zajmowało jego ucho.

— Hej! — zawył Arth. W pniu drzewka, kilka cali od jego palców drżała strzała.

Dennis dostrzegł, że przynajmniej tuzin odzianych na szaro łuczników barona Kremera spuszcza się ostrożnie w dół ze szczytu pokrytego osypiskiem zbocza, starając się dotrzeć do miejsca, z którego będą w stanie zadać ostatni cios. Widocznie wzięcie Dennisa i jego towarzyszy do niewoli nie wchodziło już w tym momencie w grę.

Dennis uświadomił sobie, że na dobrą sprawę łucznicy nie powinni robić sobie kłopotu. Artha najwyraźniej opuszczały już siły i wkrótce będzie zmuszony puścić albo drzewo, albo szybowiec. On zaś wraz z Linnora w żaden sposób nie zdołają przesunąć się do tyłu wystarczająco szybko, by odniosło to jakiś skutek.

Czy rzeczywiście? Dennis rozejrzał się, szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji, podczas gdy strzały świstały wokół nich albo z bzyknięciem wbijały się w burty wózka.

Linnora usiłowała namacać nóż. Dennis zastanawiał się, co ma zamiar zrobić. Aż nagle go olśniło.

Szybowiec! Jeżeli uda im się odczepić go w porę od wózka, będą mogli nim uciec!

Najpierw jednak trzeba pozwolić opaść skrzydłom. Sterczały do góry, związane kawałkiem mocnej liny w pionowej pozycji jak żagle łodzi. Linnora miała zamiar przeciąć ją swym nożem. Niemal pół sekundy zajęło mu uświadomienie sobie, jak bardzo napięta jest ta lina. — Nie! Linnora, nie rób tego! — zawołał z przerażeniem.

Było już jednak za późno. Przecięła sznur. Skrzydła gwałtownie opadły w dół, strącając po drodze dwie śmiercionośne strzały.

Możliwe, że była to w pełni świadoma decyzja, ale Arth nigdy nie był w stanie wytłumaczyć, dlaczego puścił drzewo, a nie wózek. Kiedy jednak maleńki pojazd podskoczył gwałtownie jak oszalały ogier, Arth poleciał do tyłu, za wielkie skrzydła. Linnorę i Dennisa odwróciło gwałtownie twarzą do przodu, dziwny pojazd zaś zachybotał się niebezpiecznie, kołysząc się niepewnie na krawędzi.

Chochlak wskoczył z podłogi na kolana Dennisa. Małe stworzonko miało minę kogoś, kto tym razem ma już zupełnie wszystkiego dosyć. Ta podróż przestała być zabawna.

„Ma zamiar znowu nas opuścić” — pomyślał Dennis, nie będąc w stanie skupić się na czymś innym.

Krenegee wzruszył ramionami, jakby go zrozumiał. Rozprostował błoniaste skrzydła, szykując się do odlotu. A potem po raz pierwszy spojrzał uważnie nad krawędzią wózka w głąb leżącego pod nimi kanionu.

— !! — pisnął głośno i zadrżał. Jego małe błoniaste skrzydełka wcale nie były przystosowane do prawdziwego latania. Przy upadku z takiej wysokości nie uchroniłyby Krenegee przed rozbiciem się na miazgę! Dennis prawie roześmiał się w głos widząc, jak ta maleńka, wiecznie z siebie zadowolona istota okazała wreszcie zakłopotanie.

Wszystko to zajęło mniej więcej sekundę, aż nagle wózek zakołysał się, a potem zsunął z krawędzi. Gdy ich wierna maszyna runęła w przepaść, o kilka zaledwie cali chybiła ich chmura strzał. Chochlak zawył. Arth krzyknął. Dennis, gdy zobaczył otwierającą się pod nimi czeluść kanionu, nie wydał żadnego dźwięku.

I w tym właśnie momencie ocaliła ich Linnora.

Zaczęła śpiewać.

Pierwsza, wysoka nuta była tak przedziwnej czystości, że odwróciła ich uwagę od hipnotyzującego widoku pędzącego w ich stronę dna kanionu. Od dawna pracowali wspólnie jako zespół zużywaczy. Jej śpiew zmusił ich do skupienia. Wywołany instynktownie, szybciej niż aktem woli, ogarnął ich trans felhesz.

Dennis poczuł umysł Linnory. Potem poczuł Artha, a nawet Krenegee, traktując go bardzo poważnie — po raz pierwszy od chwili, w której poznał tę zadufaną w sobie istotkę. Przestrzeń wokół nich wydawała się rozbłyskiwać i płonąć energią. Była w niej moc i rozpaczliwa wola przemiany rzeczywistości.

Niestety, nie było punktu zogniskowania. Ktoś musiał użyć czegoś, aby Efekt Zużycia zaczął działać!

Świadomość Dennisa nie była w stanie dostarczyć rozwiązania. Na szczęście jednak wkroczyła podświadomość i przejęła kontrolę.

I w tej samej chwili Dennisowi widzącemu pędzącą na ich spotkanie ziemię wydało się, że czuje, jak czas zagęszcza się wokół nich. W mgiełce energetycznego chaosu, która dziwnie przypominała pole wokół zevatronu, mrugnął raz, potem drugi i wreszcie zamknął oczy.

* * *

Gdy otworzył je znowu, okazało się, że siedzi obok młodego, ciemnowłosego mężczyzny o gęstych, nawoskowanych wąsach. Jegomość ten miał na sobie biały, skórzany płaszcz trzepoczący na silnym wietrze, oczy zaś przysłaniały mu staroświeckie, okrągłe okulary lotnicze.