Выбрать главу

— W porządku. Lądujemy.

„Równe miejsce”, które pędziło im na spotkanie, było właściwie piaszczystym wałem o przynajmniej dziesięciostopniowym kącie nachylenia z lewej strony na prawą. Znajdowało się najwyżej dwanaście metrów od północnej krawędzi płaskowyżu. Boczny wiatr wiał z siłą dwudziestu stopni z lewej strony dziobu. Dennis starał się utrzymać stan równowagi, w której siła nośna obu skrzydeł była mniej więcej taka sama. Poczuł, jak ramiona Linnory obejmują go mocno. W ostatniej chwili uniósł kolana ku górze i zaparł się z całej siły.

Płócienne skrzydła zatrzepotały lekko, gdy szybowiec opadł w dół jak siadający albatros i wylądował łagodnie na miękkim piasku. Jedna końcówka skrzydła dotknęła na chwilę ziemi, obracając ich nieco, gdy jechali podskakując wzdłuż nasypu. Żwir trysnął za nimi w górę, gdy Arth z całej siły nacisnął hamulce i gąsienice robota zaczęły obracać się wściekle.

Kurz był wszędzie! Oślepiony Dennis sterował, kierując się wyłącznie instynktem.

Wreszcie przestali się toczyć. Kiedy piasek opadł, a łzy zmyły nieco suchy pył z oczu, Dennis popatrzył i ujrzał, że szybowiec zatrzymał się blisko krawędzi płaskowyżu. Następny, prawie pięćdziesięciometrowy spadek był zaledwie sześć stóp przed nimi.

Kolejno — najpierw Arth, potem Linnora, a wreszcie Dennis — rozpięli pasy i wyszli na zewnątrz. Ledwo mogąc utrzymać się na nogach, pokuśtykali w stronę niewielkiego spłachetka trawy pod rzadkimi drzewami.

Arth i Linnora upadli tam oszołomieni na ziemię i zaczęli się śmiać. Tym razem Dennis przewrócił się obok nich i też zaczął zanosić się ze śmiechu.

Kilka minut później chochlak wysunął głowę z kokpitu pojazdu. Ciągle jeszcze drżał i podrygiwał ze strachu, a także pod wpływem potężnego transu, w którym zmuszony był wziąć udział. Przez długą chwilę tylko patrzył na zwariowanych ludzi.

Wreszcie, gdy słońce opadło za szczyty gór na zachodzie, parsknął z oburzeniem, opadł w dół, sadowiąc się koło delikatnie pomrukującego robota i natychmiast zasnął.

* * *

Mimo dość spacerowego tempa marszu, Bernald Brady zdążył już dorobić się odparzeń od siodła, zanim tęgi jegomość w czerwonych szatach rozkazał zatrzymać się na nocleg.

Była to jego pierwsza w życiu jazda wierzchem. Jeżeli będzie miał szansę odmówić dalszym propozycjom, żywił głęboką pewność, że zarazem będzie to jazda ostatnia. Niezgrabnie zsiadł z konia. Strażnik podszedł, rozluźnił mu więzy na rękach, a potem gestem polecił, by pokuśtykał i siadł pod wysokim drzewem nie opodal obozowiska.

Wkrótce zapłonął ogień i w powietrzu zaczęły unosić się zapachy jedzenia.

Jeden z żołnierzy nałożył sobie solidną porcję gulaszu i podszedł, wręczając Brady’emu przepiękną, lekką jak piórko ceramiczną miseczkę. Ziemianin jedząc podziwiał naczynie. Nigdy nie widział czegoś podobnego. Stanowiło to wyraźne poparcie teorii, z którą tu przybył.

Choć ci, co go „pojmali”, odgrywali doskonale swą rolę rzekomych prymitywów, nie potrafili ukryć swej prawdziwej istoty. Takie rzeczy jak ta wspaniała, świadcząca o wysoko rozwiniętej technologii misa zdradzały ich z kretesem.

Ci ludzie niewątpliwie byli przedstawicielami społeczeństwa o wysokim poziomie kulturalnym. Wystarczyło popatrzeć na drogę, na wspaniałe sanie o samosmarujących się płozach, aby się o tym przekonać. To, co się tu działo, można było wytłumaczyć w jeden tylko sposób.

Najwidoczniej Nuel spędził ostatnie trzy miesiące, żyjąc wśród miejscowych ludzi. I przez cały czas knuł intrygę wiedząc, że jeśli poczeka wystarczająco długo, Flaster niewątpliwie przyśle jego, Brady’ego, aby podjął kolejną próbę naprawienia zevatronu. Przez cały ten czas Nuel na pewno wkradł się w łaski tych ludzi, obiecując im być może prawa na handel z Ziemią! W zamian za to mieli jedynie dopomóc mu przygotować ten jeden, wielki dowcip.

Zgadzało się to zupełnie z przyjętą przez Nuela hierarchią wartości!

Niewątpliwie członkowie rozwiniętej cywilizacji mogą dysponować dużymi ilościami wolnego czasu. Brady znał doskonale „średniowieczników” na Ziemi, którzy lubili jeździć konno i posługiwać się starodawną bronią. Nuel musiał wynająć grupę fanatyków średniowiecza, którzy dopomogli mu wyciąć numer kolejnemu facetowi, mającemu pojawić się przy zevatronie!

Ci faceci grali dość ostro. Rzeczywiście napędzili mu początkowo niezłego stracha, szczególnie kiedy ten grubas przesłuchiwał go, wypytując o każdy szczegół wyposażenia.

Brady parsknął. Tu posunęli się już za daleko! No bo pomyślałby kto, ludzie, którzy potrafią robić miecze o głowniach z drogocennych kamieni, byli zaskoczeni, widząc jego karabin i mikrofalówkę!

Och, niewątpliwie znali Nuela. Gdy tylko wspomniał jego nazwisko, wielki „kapłan” zrobił dziwną minę. Żołnierze najwidoczniej również wiedzieli, o kogo mu chodzi, choć nie zdradzili się ani słowem.

Tak, skinął głową Brady, w pełni przekonany. Wszyscy byli w jednej paczce. Nuel mścił się na nim za przestawienie żetonów na tabeli zmian.

Ale co za dużo, to niezdrowo! Trzeba położyć temu kres! Ta zabawa przybrała już zbyt brutalny charakter. Miał poobcierane do krwi ręce, był cały poobijany i posiniaczony…

Brady uznał, że najwyższa pora wystąpić w obronie swoich praw. Z zaciśniętymi zębami odstawił opróżnioną misę i zaczął się podnosić.

I w tej właśnie chwili jeden z „żołnierzy” wrzasnął.

Brady zamrugał, widząc koło ogniska człowieka słaniającego się ze strzałą tkwiącą w gardle. Wszyscy nagle zaczęli szukać jakiejkolwiek osłony!

To był już zdecydowanie za daleko posunięty realizm! Brady widział, jak trafiony żołnierz zabulgotał i umarł, uduszony własną krwią. Przełknął ślinę i przez chwilę miał nieprzyjemne wrażenie, że być może jego teoria wymaga pewnych poprawek.

— Partyzanci! Przemykają się przez nasze linie! — Usłyszał czyjś okrzyk.

Jeden z „oficerów” wydał jakiś rozkaz. Grupa ludzi popędziła na wschód, między rosnące przy drodze drzewa. Nastąpiło długie wyczekiwanie, po którym rozległy się szczęki broni i głośne wrzaski. A nieco później do obozu przybiegł łącznik.

Posłaniec pospieszył w stronę odzianego w czerwień, tęgiego mężczyzny, który skulony obok rosnącego nie opodal drzewa starał się jak mógł chronić własną skórę.

Brady podczołgał się do miejsca, z którego mógł słyszeć ich rozmowę.

— …zasadzka była urządzona na zakręcie drogi. Przypuszczam, że jeden z nich musiał się zniecierpliwić długim oczekiwaniem i pospieszył się. To był dla nas szczęśliwy traf. Ale jesteśmy tu zablokowani do chwili, gdy przekażemy wiadomość naszym oddziałom.

Tęgi mężczyzna w czerwieni, którego nazywano Hoss’k, oblizał nerwowo wargi.

— Ostatniego gołębia użyliśmy, żeby zawiadomić barona Kremera o ujęciu kolejnego cudzoziemskiego czarownika! Jak więc zdołamy przesłać mu wiadomość?

Oficer wzruszył ramionami. — Po zapadnięciu zmroku roześlę tuzin ludzi w różnych kierunkach. Wystarczy, żeby przedostał się tylko jeden…

Brady wycofał się na poprzednie miejsce za pniem i siedział tam skonsternowany przez długą chwilę. Jego przyjemne teorie rozsypały się i pozostał twarzą w twarz z niebezpieczną, zagmatwaną rzeczywistością.