Выбрать главу

Linnora z namysłem zmarszczyła brwi. — Chyba chce ponownie wystartować — szepnęła do Artha. Zdążyła już zauważyć, że zaczął opróżniać maszynę, chcąc j ą odciążyć. — Chodź i pomóż mi — rzekła do złodzieja i zaczęła szarpać się z fotelem i ławką, aby wyciągnąć je z szybowca.

Z rzadka tylko spoglądali w górę sprawdzając, jak daleko zwiadowcom Kremera udało się opuścić w dół zbocza. Ciągle się zbliżali.

Arth i Linnora prawie zakończyli swoją pracę, kiedy i Dennis ukończył swoją.

Linnora sądziła, że nic z tego, co kiedykolwiek czarownik uczyni, już jej nie zdziwi. Ale zmieniła zdanie, kiedy Dennis skończył rzeźbić, przez chwilę podziwiał swoje dzieło, a potem schylił się pod szybowiec i podał kij robotowi.

— Masz — powiedział mu. — Chwyć go mocno w środku swoim centralnym manipulatorem. Tak. A teraz zacznij kręcić nim zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Nie, chcę, żeby był to ruch obrotowy wokół osi twojego ramienia. Właśnie tak!

— Początkowo nie wysilaj się zbytnio, ale obracaj nim tak szybko, jak potrafisz. Twoim celem — podkreślił z naciskiem — jest wywołać wiatr, który będzie dął do tyłu, w naszym kierunku i wytworzy siłę nośną.

Odwrócił się do nich i uśmiechnął. Gdy w odpowiedzi tylko wytrzeszczyli na niego oczy, spróbował im wytłumaczyć. Ale tak naprawdę zdołali jedynie przyswoić sobie nazwę nowego narzędzia… nazwał to śmigłem.

Kij obracał się coraz szybciej. Wkrótce utworzył wirujący krąg i zaczęli czuć wiejący w ich stronę silny wiatr.

Dennis poprosił Artha, żeby pozostał na ziemi i przytrzymał tylną część maszyny, by nie posuwała się do przodu. Linnora wspięła się do środka i zajęła swoje stałe miejsce.

Dennis podniósł Krenegee, który popiskiwał cichutko z wycieńczenia. — No chodź, Choch. Masz jeszcze coś do zrobienia. — Wszedł do środka, usiadł przed Linnora i skinieniem głowy dał jej znak, żeby rozpoczęła trans zużycia.

— Śmigło — wysylabizowała nowe słowo, żeby lepiej je zapamiętać. Wzięła do ręki swój klasmodion i uderzyła w struny.

Na Tatirze zużycie niekiedy nawet ludziom wychodziło na dobre. Cała czwórka zapadła w kolejny trans felhesz, jakby była do tego stworzona. Nie był nawet w podobnym stopniu tak intensywny jak potężna burza przemian, którą desperacko wywołali dzień wcześniej, wkrótce jednak w powietrzu koło dzioba szybowca pojawiło się znajome migotanie powietrza i wiedzieli już, że przemiany zaczęły zachodzić.

Teraz był to wyścig z czasem.

* * *

Ostatni balon z południowej grani odpłynął tuż po wschodzie słońca, gdy obrońcy liny kotwicznej padli pod naporem porannego ataku. Aeronauci wyciągnęli jednak właściwe wnioski z poprzednich niepowodzeń. Natychmiast wyrzucili za burtę worki z piaskiem, broń, odzież, wszystko, co dało się odczepić. Balon wystrzelił gwałtownie do góry, mijając oczekujące, podobne do sępów szybowce. Aparat lżejszy od powietrza osiągnął szybki pęd ku wschodowi i był już względnie bezpieczny.

Gath obserwował to i miał nadzieję, że na pokładzie balonu jest jego przyjaciel Stivyung.

No cóż, w każdym razie zdołali opóźnić nieuchronne o cały dzień. W ciągu nocy migotliwy blask z palenisk balonów przypominał zgromadzonym w dole wojskom, że Kremerów! nie wszystko idzie po myśli.

— Szybowce będą mogły teraz zaatakować nasze oddziały na tamtej grani — powiedział znajdujący się z nim w gondoli łucznik L’Toff. — Oczyszczą południowe ramię i pozwolą atakującym wojskom oskrzydlić nasze siły w dolinie.

Gath musiał przyznać mu rację. — Potrzebujemy wsparcia!

— Niestety, nasze rezerwy zostały wycofane, żeby zamknąć wyłom na północnym froncie.

Gath zaklął. Gdyby tylko balony mogły poruszać się pod wiatr. Wtedy przydałyby się i w czasie walki na północy. Nie musiałby siedzieć tu teraz jak tarcza strzelnicza dla tych przeklętych szybowców!

— Znowu nadlatują! — krzyknął jeden z żołnierzy.

Gath spojrzał do góry. Nowy zagon tych diabłów o smoczych skrzydłach leciał w ich stronę. Skąd się one tu biorą? Kremer musiał ściągnąć wszystkie, jakie posiada, żeby ich tu wykończyć.

Wziął swój łuk i przygotował się.

* * *

Arth wytężał wszystkie siły, aby utrzymać ogon wozoszybowca. Jego obcasy ślizgały się w miałkim piasku. Powietrze wokół nich pełne było unoszonego wiatrem pyłu.

— Nie mogę go utrzymać!

— Jeszcze tylko trochę! — prosił Dennis, przekrzykując szum strumienia zaśmigłowego. Wiatr wytwarzany przez wirujący kij ryczał, szarpiąc wściekle ich włosy. Wózek trząsł się i podskakiwał, gdy pędzące powietrze napinało grające wibracją skrzydła.

Linnora ze wszystkich sił naciskała hamulec, długie blond włosy trzepotały wokół jej głowy.

— Czuję, że się przesuwa! — znowu krzyknął Arth.

— Kazałem robotowi, żeby obracał gąsienicami wstecz — wrzasnął w odpowiedzi Dennis. — Za minutę będziesz mógł wskoczyć do środka. Linnora zwolni hamulce, a ja każę robotowi startować!

— Co komu każesz? — Arth wysilał się, jak tylko mógł.

— Powiedziałem — krzyknął Dennis — że każę robotowi ruszać! Wtedy będziesz mógł…

Nie ukończył już tego zdania. Wycie pod szybowcem zmieniło gwałtownie ton, kiedy gąsienice przestały obracać się wstecz i natychmiast przełączyły się na pracę do przodu.

— Nie! Jeszcze nie teraz! — Dennis został gwałtownie rzucony do tyłu na Linnorę, kiedy pojazd ruszył gwałtownie do przodu jak koń wyścigowy wypuszczony z maszyny startowej.

Trafiony strugą piasku Arth puścił ogon w samą porę. Wylądował nosem w ziemi, zaledwie kilka cali przed krawędzią urwiska. — Hej! — Zakaszlał, wypluł piasek i usiadł. — Hej! — zaprotestował. — Poczekajcie na mnie!

Ale „wózek” był już poza zasięgiem głosu. Koziołkował w powietrzu nad zasypanym głazami kanionem.

Zafascynowany Arth obserwował, jak latająca maszyna wzbija się pionowo w górę, wali się na skrzydło i zaczyna opadać w ostrym wirażu, by wreszcie przejść w serie wykonywanych na pełnej mocy silnika pętli.

Arth pomyślał sobie, że te powietrzne ewolucje są rzeczywiście wspaniałe. Czarownik pewnie musi się popisywać przed swoją ukochaną. I któż mógłby mieć mu to za złe? Serce Artha szybowało w powietrzu w ślad za dzikim tańcem samolotu.

A mimo to w pewnej chwili, gdy maszyna przelatywała koło płaskowyżu, wydawało mu się, że doleciało do niego głośne, z wściekłością rzucone przekleństwo.

Jego zachwyt trwał do chwili, gdy hałas przypomniał mu o żołnierzach. Kiedy szybko rozejrzał się po urwistym cyplu, przekonał się, że oddział zwiadowców właśnie przybył. Arth uznał, że lepiej będzie, jeżeli znajdzie sobie jakąś kryjówkę.

* * *

Linnora znowu się śmiała. I jak poprzednio, niewiele to pomagało.

Dennis czuł, jak puls mu łomocze. Z trudem łapał powietrze. Księżniczka obejmowała go tak mocno, że trudno mu było oddychać.

Pociągnął za jeden ze sznurów, które przymocował do robota, żeby móc sterować tym prymitywnym samolotem ręcznie, bez potrzeby wykrzykiwania rozkazów. Pociągnął łagodnie, żeby nie przesterować maszyny. Przekonał się już na własnej skórze, co to znaczy. Kilkakrotnie omal nie spowodował utraty sterowności albo gwałtownego, nie kontrolowanego korkociągu.

Wreszcie ten przeklęty samolot uspokoił się. Robot z równą prędkością obracał śmigłem i Dennis doprowadził do tego, że maszyna odleciała spokojnie z niebezpiecznego sąsiedztwa urwisk, skalnych ścian i zstępujących prądów powietrza. Ustawił stery na niewielkie wznoszenie, a potem odchylił się do tyłu w miękkie, mocne objęcia Linnory. Miał tylko nadzieję, że nie robi mu się niedobrze.