Выбрать главу

Ta rzecz warczała i leciała w taki sposób, do jakiego nie był zdolny żaden szybowiec. W sposobie, w jaki mknęła po niebie, kryła się jakaś moc.

Ludzie Gatha zaczęli szemrać z przestrachem. Jeżeli Kremer rzucił do bitwy nową broń…

Ale nie! Obserwowana przez nich rzecz wzbiła się wysoko, a potem zanurkowała prosto w prąd wznoszący u wylotu kanonu i zaatakowała nabierającą powoli wysokości formację szybowców!

Gath patrzył z podziwem. Intruz runął między niezdarne skrzydła, mącąc równy prąd powietrza, na którym się wspierały. Zawirowania wywołane jego przelotem sprawiły, że piloci tracili panowanie nad szybowcami. Czarne kształty jeden po drugim zaczynały dygotać, wpadały w korkociąg i spadały.

Większość szybowników ostatecznie odzyskiwała kontrolę nad swoimi maszynami, ale nie mieli już możliwości dotarcia do następnego wznoszącego prądu. Zręczni piloci desperacko wyszukiwali równych miejsc i lądowali przymusowo na nierównych stokach.

Wściekli lotnicy wyskakiwali albo gramolili się kulejąc ze swych rozbitych latających machin i patrzyli w górę na brzęczący samolot, który strącił je z taką łatwością, jak ręka strąca muchy.

Kilka szybowców Kremera zdołało utrzymać się w prądzie wznoszącym. Uniknęły pierwszego ataku warczącego potwora, uzyskały odpowiednią wysokość i nurkowały na intruza.

Ale machina o sokolich skrzydłach z łatwością wymknęła się poza zasięg śmiercionośnych dzirytów. Potem zawróciła zręcznie i zaatakowała swych prześladowców, przepędzając ich na pustynną równinę. Niezmiennym rezultatem każdego ataku było rozbicie kolejnego szybowca albo zmuszenie go do lądowania na pokrytej rumowiskiem głazów pustyni.

W ciągu paru minut niebo było czyste! L’Toff rozglądali się, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. A potem na pozycjach zajmowanych przez obrońców rozległy się wiwaty. Atakujący — nawet odziani na szaro zawodowcy — cofnęli się ogarnięci zabobonnym przerażeniem, gdy ta brzęcząca rzecz zawróciła i przeleciała wysoko nad kanionem.

Jakby tego nie było dosyć, w tej samej chwili rozległy się dźwięki rogów odbijające się echem od skalistych brzegów wąwozu. Na wzgórzach pojawił się oddział okrytych zbrojami żołnierzy. W nasilających się podmuchach wiatru rozwinęli królewski sztandar Coylii. Wielki smok o szeroko rozpostartych skrzydłach obramowanych zieloną lamówką zatrzepotał na wietrze i wytrzeszczył kły na walczących w dole.

Gath wiedział, że na położonych wyżej zboczach kryje się zaledwie tuzin Królewskich Zwiadowców. Mieli pojawić się w jakiejś odpowiedniej chwili, taktycy liczyli bowiem, że reputacja zwiadowców pozwoli w jakimś kluczowym momencie opóźnić akcję wroga.

Efekt przeszedł najśmielsze przewidywania Demsena i księcia Linsee. Skojarzenie nieznanej latającej rzeczy z latającymi smokami było nieuniknione. W zgromadzonej w dole armii musiały niewątpliwie nastąpić liczne, gwałtowne nawrócenia na Starą Wiarę.

I wtedy właśnie wielki, ryczący potwór uznał za stosowne zanurkować na armię mieszkańców równin.

Na jego spotkanie nie wzbiła się żadna str/ała, choć bowiem nie ciskał śmiercionośnych przedmiotów, jego basowy jęk zasiał lęk w sercach najeźdźców. Rzucili broń i uciekli, nie oglądając się za siebie.

Gath pierwszy raz tego dnia odetchnął z ulgą. Nie miał właściwie żadnych wątpliwości, kto pilotuje ten hałaśliwy, przypominający smoka szybowiec.

* * *

— Wasza Miłość! Wszystko stracone! — Jeździec w szarym płaszczu przygalopował przed oblicze swego pana.

Kremer ściągnął wodze konia. — Co? O czym ty mówisz? Słyszałem, że mam ich już w garści!

A potem spojrzał do góry i zobaczył paniczną ucieczkę. Zielone, czerwone i szare mundury spływały kanionem jak górska powódź. Posłaniec nieznacznie tylko wyprzedził biegnących.

Wódz i jego adiutanci zostali pochłonięci przez tłum ogarniętych paniką żołnierzy. Bardzo szybko okazało się, że krzyki i płazowanie ludzi mieczami nikogo nie powstrzyma. Kremer i jego oficerowie musieli dać ostrogi swym przestraszonym wierzchowcom, by wydostać się na stok wąwozu, poza lawinę uciekających wojsk.

Najwyraźniej coś musiało pójść na opak. Kremer rozejrzał się, szukając wzrokiem swego najważniejszego oręża, ale na niebie nie było ani jednego szybowca!

Nagle usłyszał niewyraźny hałas, odwrócił się i ujrzał nieznajomy kształt lecący nisko wzdłuż kanionu i pędzący przed sobą jego ludzi! Z doświadczenia wiedział, że żaden szybowiec nie jest w stanie lecieć w ten sposób, nie zwracając uwagi na drobne, ale niebezpieczne wstępujące i opadające prądy powietrzne. Ta rzecz wydawała dźwięk jak wielki, rozwścieczony, drapieżny ptak, a wokół niej migotała ledwo widoczna poświata felhesz.

Wojska uciekły, najwyraźniej bowiem miały już dość niespodzianek w czasie tej kampanii. Najpierw te obrzydliwe, podrygujące, unoszące się nad głowami potwory zwane „balonami”, a teraz to!

Wódz mruknął gniewnie. Gdy latająca machina zbliżyła się, dotknął kolby przywieszonego na biodrze igłowca. Żeby zechciała nieco się zbliżyć. Jeśli udałoby mu się ją strącić, mogłoby to podnieść ducha w jego wojskach.

Potwór jednak nie poszedł mu na rękę. Najwidoczniej uznał, że jego zadanie zostało już wykonane, więc wzbił się w górę i zakręcił na północ. Kremer nie miał najmniejszych wątpliwości, że ruszył w stronę bitwy toczącej się na pomocnych przełęczach.

Widział to wszystko oczyma wyobraźni — dokonał tego zagraniczny czarownik, a on nie potrafił go powstrzymać.

Nie mógł walczyć z tą nową rzeczą — przynajmniej na razie. Jego plany walki zbyt silnie uzależnione były od szybowców, a te nie były w stanie stawić czoło potworowi.

Oczywiście, gdy tylko wieść o klęsce dotrze na wschód, wielcy możnowładcy popędzą tłumnie do króla Hymiela. Po kilku dniach na zachód zaczną podążać armie, prześcigając się w próbach zdobycia nagrody za jego głowę.

Kremer odwrócił się do swoich adiutantów. — Pędźcie na stację sygnalizatorów. Wydajcie rozkaz odwrotu — tu i na pomocy. Niech moi górale zbierają się w Dolinie Wysokich Drzew, w górach Flemming. Starożytne umocnienia są silne. Nie będziemy musieli się tam obawiać ani armii, ani latającego potwora czarownika.

— Wasza Miłość? — Oficerowie popatrzyli na niego z niedowierzaniem. Przed paroma chwilami służyli przyszłemu, wedle znaków na niebie i ziemi, władcy ziem od gór aż do morza. A teraz nagle on sam powiada im, że będą żyli podobnie jak ich dziadowie, w północnych ostępach!

Kremer rozumiał, że niewielu ludzi jest w stanie pojąć sytuację tak szybko i jasno jak on. Nie mógł mieć im za złe, że poczuli się jak ogłuszeni. Ale nie mógł też zgodzić się na zwłokę w wypełnianiu rozkazów.

— Ruszajcie! — krzyknął. Dotknął wiszącej u boku kabury z igłowcem i spostrzegł, że cofnęli się.

— Chcę, żeby wiadomość przekazana była natychmiast. W następnej kolejności wyślijcie rozkaz do naszego garnizonu w Zuslik. Niech ogołocą miasto z żywności i bogactw… Będą nam potrzebne w czasie przyszłych miesięcy i lat.

Wicher dmący wokół niego pełen był unoszącego się w powietrzu pyłu.

Było już późno, nawet jak na letni dzień na Tatirze, kiedy cudowny „smok” powrócił do centrum L’Toff. Powitalna grupa na ziemi musiała podążać zygzakiem aż do chwili, gdy i oni, i pilot latającej machiny znaleźli wystarczająco dużą polanę. Do tej pory zapewne połowa ludności — ci, którzy nie ruszyli za wycofującymi się armiami — zebrała się, aby pozdrowić swoich zbawców.

Maszyna nadlatywała nisko. Jej połyskliwy kształt błyszczał w złocistym zmierzchu. Dotknął lekko ziemi, potoczył się i wreszcie zatrzymał przed wysokimi dębami.