Выбрать главу

Jag krążył nerwowo tam i z powrotem.

— W porządku — rzekł w końcu. — Dobrze… A co powiesz na to? Spróbujmy wziąć pod uwagę istnienie przynajmniej dwóch odmiennych sił sprawczych dominujących nad czterema podstawowymi. Zawsze, gdy stary Model Wzorcowy upada, poszukujemy jakichś dodatkowych czynników. Na przykład mamy siłę odpychającą dalekiego zasięgu. Razem z Cervantes obserwowałem ją w działaniu, próbując za pomocą manipulatorów zbliżyć do siebie dwa fragmenty próbek. Powinniśmy zatem poszukać siły przyciągającej o średnim zasięgu.

— A co nam z tego przyjdzie? — żachnęła się Delacorte.

— Cóż — rzekł Jag z namysłem. — Normalne zjawiska chemiczne są wynikiem nakładania się orbit elektronów, krążących wokół naładowanego jądra. W tym przypadku taki układ nie istnieje. Lecz gdyby siła przyciągania średniego zasięgu była większa, niż siła jądrowa o słabej mocy, wówczas mógłby powstać „metaładunek”, dający początek zjawisku „metachemii”. Atomy łączyłyby się wtedy bez udziału elektromagnetyzmu. Obecnie wiemy, że siła odpychająca mogłaby odrzucić kwarki połyskliwe jeden od drugiego. Może ją zrównoważyć jedynie własne pole grawitacyjne kwarków, o ile ich masa jest na tyle duża, by utrzymać je razem. Przypomina to przyciąganie, które wiąże elektrony i protony tworzące gwiazdę neutronową, pomimo niszczycielskiego ciśnienia, usiłującego wypchnąć elektrony z ich stałych orbit. — Jag popatrzył z triumfem na Rissę.

— Czyli mamy do czynienia z „metachemią”, powodującą prawdopodobnie niezwykle skomplikowane reakcje na poziomie molekularnym. Lecz w makro skali połyskliwa materia może się gromadzić jedynie w skupiskach, zawierających obiekty o rozmiarach planet. Tylko wtedy ich własna grawitacja pozwala pokonać siły odpychania. Delacorte najwyraźniej była pod wrażeniem.

— Jeśli uda ci się rozpracować mechanikę tego zjawiska, z pewnością zdobędziesz od Kayf-Dukt nagrodę Nobla. To faktycznie nieprawdopodobne — ten cały ogrom obcej materii, która tylko nieznacznie oddziałuje z barionową…

— Pastark! — huknął Jag po waldahudeńsku, a jego futro falowało teraz jak łan zboża podczas wichru. — Na wszystkich bogów, czy wiesz, co to jest?!

— Powiedz nam! — przynagliła zirytowana Rissa.

— Nie powinniśmy nazywać tego „połyskliwą materią” — odparł Waldahuden. — Nasz przedmiot badań ma już doskonałą własną nazwę… — wstrzymał dech, łypiąc lewą parą oczu na Clarissę, prawą zaś na projekcję twarzy Delacorte. — Ciemna materia!

— Dobry Boże! — jęknęła stara uczona. — Dobry Boże. Masz po stokroć rację — potrząsnęła głowa z niedowierzaniem. — Ciemna materia…

— Otóż to! — zawył Jag. — Materia, która buduje ogromną większość naszego wszechświata i do tej pory nie wiedzieliśmy, czym jest. To epokowe odkrycie! — przymknął powieki czworga oczu, delektując się wizją swej przyszłej chwały.

DELTA DRACONIS

— Jaki był Saul Ben-Abraham? — zapytał Szklisty.

Keith powiódł wzrokiem po imitacji lasu, rozważając wszystkie określenia, jakimi mógłby opisać swego najlepszego przyjaciela. Wysoki, hałaśliwy. Jego rubaszny śmiech niósł się na kilometr. Facet, który po trzech nutach rozpoznałby każdą piosenkę. Chyba nie było na świecie gościa, który mógłby wypić więcej piwa — Saul musiał mieć pęcherz wielkości Islandii… Jaki był?

— Kudłaty — zdecydował Keith.

— Przepraszam… jaki? — zdumiał się obcy.

— Saul miał ogromną brodę — wyjaśnił Lansing. — Okrywała mu niemal całą twarz. Do tego gigantyczne brwi z rodzaju tych, jakie nadają człowiekowi wygląd szympansa, opasującego głowę ramieniem. Gdy pierwszy raz ujrzałem go w szortach, osłupiałem. Ten koleś wyglądał jak Wielka Stopa.

— Wielka Stopa?

— Mityczny małpolud z legend mojego ojczystego ziemskiego regionu. Pamiętam jak dziś, gdy kompletnie zbaraniały, wyjąkałem: „Eee… ty, Saul… Ale masz włochate nogi”. On tylko ryknął tym swoim gromkim śmiechem: „Tak. Jak mężczyzna!”, a ja powiedziałem, że pewnie bardziej niż dziesięciu mężczyzn… — Keith przerwał i westchnął boleśnie. — Boże, jak mi go brak. Przyjaciół tak oddanych jak on spotyka się tylko raz w życiu.

Szklisty na kilka sekund pogrążył się w ciszy.

— Tak — rzekł wreszcie. — Myślę, że to prawda.

— Oczywiście — ciągnął Keith — Saul wyróżniał się nie tylko bujnym owłosieniem. Był niesamowicie bystry. Nie spotkałem nigdy człowieka bardziej błyskotliwego, może z wyjątkiem Rissy. Był astronomem. To właśnie on odkrył skrót Tau Ceti, badając jego ślad w hiperprzestrzeni. Zasłużył na nagrodę Nobla… Lecz niechętnie przyznaje się ją pośmiertnie.

— Boleję nad twoją stratą — szepnął obcy. — To tak, jakby… Ach, wybacz, mój czytnik pamięciowy informuje, że właśnie otrzymałem pewną niewielką przesyłkę. Pozwolisz, że opuszczę cię na moment?

Mężczyzna skinął głową. Szklisty wykonał jeden krok i zniknął. Niewątpliwie za symulacją leśnego krajobrazu we wnętrzu śluzy kryły się drzwi. Ten oczywisty fakt ostatecznie upewnił człowieka, że nie powrócił na Ziemię. Cóż, jeżeli istniało jakieś wyjście, Keith chciał je znaleźć. Pomachał ręką w powietrzu mniej więcej w miejscu, gdzie ulotnił się Szklisty. Nic tam nie było.

Przecież wokół muszą istnieć jakieś ściany. Komora śluzy nie mogła mieć aż tak wielkich rozmiarów. Ruszył przed siebie, przeświadczony, że lada chwila natknie się na ścianę. Przebył co najmniej pięćset metrów nie napotykając żadnej przeszkody. Rzecz jasna, jeśli jego… — chciał użyć epitetu „nadzorca”, lecz pospiesznie odegnał tę myśl i nazwał go „gospodarzem” — jeśli jego gospodarz zmusiłby człowieka, aby ten, krążąc w koło, odnosił wrażenie, że porusza się po linii prostej.

Keith postanowił odpocząć. Wiele razy próbował bezskutecznie znaleźć czas na trening w ziemskim sektorze sportowym na Starplex, gdzie przyciąganie odpowiadało standardowej grawitacji ziemskiej. Niestety, częściowo stracił formę i obniżył sprawność mięśni, gdyż zmuszony był spędzać większość czasu w warunkach słabszej grawitacji waldahudeńskiej, ogólnie stosowanej na poziomach publicznych statku. Teraz naprawdę żałował, że nie posłuchał Thora Magnora, który proponował mu wspólną grę w piłkę ręczną. Lubił niegdyś ten sport, trenował systematycznie wraz z Saulem, lecz dał sobie z tym spokój po śmierci przyjaciela.

Keith usiadł na ziemi, w miejscu porośniętym bujną koniczyną. Dopiero tu poczuł pełne odprężenie. Przesuwał dłonią po miękkim roślinnym kobiercu, delektując się chłodnym dotykiem na skórze i leniwie obserwował okolicę, nie ukrywając zachwytu. Co za niezrównana imitacja natury — tak pełna spokoju, taka piękna… Zauważył stadko ptaków przelatujących na tle nieba, lecz były zbyt daleko, by mógł rozpoznać gatunek.

Keith uszczknął liść koniczyny i podniósł do oczu. Może zapowiada się szczęśliwy dzień, jeśli trafił na czterolistną koniczynkę… Co za szczęście! Trafił! Zerwał jeszcze kilka listków — i rozdziawił usta. Z nosem przy ziemi badał roślinkę za roślinką. Nie do wiary. Wszędzie czterolistne koniczyny.