Delfin zawrócił statek po zwykłej linii prostej. Nie groziło im, co prawda, pochwycenie w żarłoczne grawitacyjne sidła, jednak wolał nie ryzykować.
Teraz wynurzyli się w obcym, na pierwszy rzut oka, pustym regionie kosmosu. Jednak hiperprzestrzenne skanery sygnalizowały obecność materialnej, niewidocznej masy.
— Ty nie przypuszczasz, tu? — ćwierknął z ożywieniem Butlonos. Jag wzruszył czworgiem ramion.
— Nie zaszkodzi spróbować — mruknął, programując pokładowe radio na odbiór w zakresie pasma dwudziestu jeden centymetrów.
— Dziewięćdziesiąt trzy odrębne częstotliwości w ciągłym użytku — rzekł głośno. — Jeszcze jedna społeczność matmatów.
Od pierwszego napotkanego skupiska istot z ciemnej materii dzieliły ich dziesiątki tysięcy lat świetlnych, lecz z drugiej strony rasa matmatów liczyła sobie miliardy lat. Niewykluczone, że wszyscy jej przedstawiciele mówili tym samym językiem. Jag przeskanował kakofonię, wychwytując dominującą grupę częstotliwości. Wszystkie były zajęte, więc zaczął nadawać na nieco wyższym zakresie.
— Poszukujemy kogoś zwanego Junior — komputer statku wymienił oryginalne imię młodego matmata. Zapadła cisza, dłuższa niż wymagany czas obiegu sygnału, jednak w końcu nadeszła odpowiedź. — Nie ma tu nikogo o tym imieniu. Kim jesteście?
— Nie czas na pogawędki. Ale wrócimy — Jag przerwał łączność. Statek wykonał w tył zwrot i pomknął do skrótu.
— Ich to brzydko zaskoczyło — zauważył delfin, gdy przeszli przez transfer.
Wyskoczyli w sąsiedztwie globu wielkości Marsa, równie suchego, lecz o barwie żółtawej, nie czerwonej. W oddali lśniło słońce planety, błękitnobiała gwiazda o średnicy dwa razy większej od pozornej średnicy Słońca, widzianego z Ziemi. — Tutaj nic — rzucił Jag.
Tym razem Butlonos pozwolił sobie na luksus i poprowadził Rumowego Jeźdźca w taki sposób, aby kula żółtej planety dokładnie zaćmiła słoneczną tarczę. Korona — feeria purpury, granatu i bieli — przedstawiała cudowne zjawisko, a jej rozpiętość niebie przeszła oczekiwania Jaga i Butlonosa. Przez moment napawali się widokiem, po czym dokonali następnego transferu.
Także z tego punktu wyjściowego wychynęła niedawno gwiazda, lecz bynajmniej nie zielona. Podobnie jak w przypadku Tau Ceti, był to czerwony karzeł, mały i ostygły. Jag przejrzał odczyt skanerów. — Nic — warknął.
Jeszcze raz skrót otworzył się jak karminowe usta, by przełknąć statek. Kompletna ciemność. Żadnych gwiazd.
— Obłok pyłowy — stwierdził Jag, falując futrem ze zdumienia. — Ciekawe. Nie było go tutaj, gdy ostatnim razem przechodzono tym wyjściem… — przeszedł do analizy. — Głównie drobiny węgla, jakkolwiek występuje również kilka złożonych molekuł, zawierających formaldehydy i śladowe ilości aminokwasów, do tego… — myślę, że Cervantes będzie chciała tu wrócić — wykrywam DNA. — W obłoku? — ćwierknął Butlonos z niedowierzaniem.
— W obłoku — potwierdził Jag. — Samopowielające się cząsteczki, bujające swobodnie w kosmosie. — Ale nie matmata, racja? — Racja — mruknął Waldahuden.
— Kiedy indziej rozmyślania — delfin okręcił statek, odpalił dysze rufowe i wycofał statek przez wejście skrótu.
Jeszcze jeden nowy sektor, z którego dopiero co wystrzeliła obca gwiazda. Tym razem intruz był błękitnym słońcem typu-O, nakrapianym mnóstwem purpurowych plam słonecznych. Takiej masy piegów nie powstydziłby się rudzielec w czasie lata. Rumowy Jeździec został teraz wyrzucony akurat na skraju jednego ze spiralnych ramion Drogi Mlecznej. Po jednej stronie nieba było aż gęsto od lśniących, młodych gwiazd, rozsianych z rzadka po drugiej stronie. Wysoko w górze widniała gromada kulista, milionowe skupisko sędziwych, czerwonych słońc. A także…
— Bingo! — zawołał Jag, lub przynajmniej wyszczekał coś, co mogło tak brzmieć po angielsku. — Jest tutaj! — Ja go widzę — przytaknął Butlonos. — Ale…
— A niech to susza wypali! — zaklął Waldahuden. — Został schwytany! — Racja. Schwytany w sieć — zgodził się delfin.
I rzeczywiście. Młode z pewnością musiało zabłąkać się tutaj zaledwie na kilka dni wcześniej, zanim przybyła błękitna gwiazda, wypchnięta z portalu w przybliżonym kierunku, co matmat. Wszystko wskazywało na nieuniknione zderzenie. Co prawda mały okazał się zaskakująco ruchliwy, jak na swobodnie dryfującą planetkę, lecz przyciąganie gwiazdy było olbrzymie. Istotę z ciemnej materii dzieliło od jej powierzchni zaledwie czterdzieści milionów kilometrów — mniej niż odległość Merkurego od Słońca.
— Nie ma mowy, żeby zdołał osiągnąć prędkość ucieczki — orzekł Jag. — Nawet nie jestem pewien, czy da radę utrzymać się na orbicie. Ruch wirowy może porwać go do środka. Z drugiej strony, ten matmat nigdzie nie ucieka.
— Zrób sygnał — doradził Butlonos i włączył nadajnik statku, żeby transmitować nagraną wiadomość na wszystkich częstotliwościach, których używali członkowie społeczności matmatów.
Znajdowali się mniej więcej trzysta milionów kilometrów od gwiazdy. Transmisja potrzebowała z górą piętnastu minut, aby dotrzeć do matmata, a żadna odpowiedź nie mogła nadejść szybciej, niż przed upływem następnego kwadransa. Czekali. Jag z nerwów wyłaził ze skóry, zaś Butlonos zabawiał się malowaniem sonarowej karykatury zdenerwowanego Jaga. Żadna odpowiedź nie nadeszła.
— Cóż… — rzekł z namysłem Waldahuden. — Gwiazda emituje zbyt silny szum radiowy, więc może nie zdołaliśmy wychwycić przekazu matmata. Albo on nie mógł nas usłyszeć. — Albo — podchwycił Butlonos — matmat może nie żyje.
Pysk Jaga zadrgał i wydał dźwięk, podobny do strzału z torby. Faktycznie, była to jedyna możliwość, którą odsuwał od siebie jak najdalej. W bliskim sąsiedztwie gwiazdy panował nieprawdopodobny upał. Na półkuli matmata, zwróconej w stronę słońca, mógł osiągnąć ponad 350 stopni Celsjusza — wystarczająco, by stopić ołów. Ani Jag, ani Delacorte nie zgromadzili jeszcze wszystkich szczegółowych informacji na temat metachemii kwarków lśniących. Ale tak wysoka temperatura uszkodziłaby wiele zwykłych cząsteczek złożonych.
Myśli Jaga zaprzątnął inny problem. Na czym polegają, o ile w ogóle istnieją, obrządki pogrzebowe matmatów? Czy chcieliby sprowadzić do domu te planetarne zwłoki? Zerknął na Butlonosa. Delfin unosił się na powierzchni wody udając nieżywego. Jag miał cichą nadzieję, że matmaci są równie wrażliwi…
— Wracamy — zdecydował Waldahuden. — Nie możemy działać na własną rękę.
Rumowy Jeździec pomknął jedną z trajektorii wynalezionych przez Butlonosa i przeszył cel pod dokładnym kątem, pozwalającym osiągnąć punkt wyjściowy, którym rozpoczęli całą serię skoków. Starplex trwał na posterunku, połyskując zielenią na tle nocy w szmaragdowym blasku gwiazdy czwartej generacji. W oddali czuwały istoty z ciemnej materii, zespolone pajęczyną gazowych macek. Pozostawało pytanie — co zrobić? rzeź jedną krótką chwilę Jag współczuł Lansingowi. Nie chciałby znaleźć się w nurtach rzeki, która teraz uderzy…