Выбрать главу

— Niech pani ich tak nie nazywa — przerwał Lansing ku swemu własnemu zdumieniu. — Co?

— Proszę nie nazywać ich w ten sposób. To są Waldahudeni. — ostatnie słowo wymówił jak szczeknięcie, z doskonałym akcentem i chrapliwością. Kobieta była zaskoczona. — A wie pan, jak oni nas nazywają,? Mężczyzna zaprzeczył nieznacznym gestem.

— Gargtelkin — oznajmiła z przekąsem. — „Ci, którzy kopulują poza sezonem”. Keith z trudem opanował śmiech. Po czym spoważniał. — Nie możemy doprowadzić do wojny z Waldahudenami. — To oni zaczęli — padła odpowiedź.

Lansing powrócił myślami do swej starszej siostry i młodszego brata. Przypomniał sobie stary, czarno-biały film, a w nim pojedynek hymnów i Marsyliankę zagłuszającą Wacht am Rhein. Zaś najsilniej utkwił mu w pamięci obraz młodej Drogi Mlecznej, nakrytej dłonią jego wyciągniętej ręki. — Nie — stwierdził krótko.

— Co pan rozumie przez „nie”? — zaperzyła się Amundsen i powtórzyła z naciskiem. — To oni zaczęli wojnę.

— Myślę, że to wszystko jedno. Bez różnicy. Istnieją żywe istoty zbudowane z ciemnej materii. Są skróty w międzygalaktycznej przestrzeni. Pojawiają się gwiazdy, powracające z przyszłości. A pani chce dochodzić, kto zaczął? To nieważne. Skończmy z tym. Skończmy z tym tu i teraz.

— Przecież właśnie o tym mówimy — wtrąciła Premier Kenyatta. — Trzeba skończyć z tym raz na zawsze. Trzeba przylać świniom w ich włochate dupska.

Mężczyzna wzdrygnął się. Oto kryzys wieku średniego — dla nich wszystkich, ludzi i Waldahudenów.

— Pozwólcie mi na lot do Rehbollo. Pozwólcie mi na rozmowę z Królową Pelsh. Zostałem wytypowany do misji dyplomatycznej. Proszę mnie wysłać, abym omówił warunki pokoju. Pozwólcie mi zbudować pierwszy most.

— Zginęli ludzie — odparła nieubłaganie Amundsen. — Właśnie tu, w Tau Ceti, ludzkie istoty poniosły śmierć.

Keith przywołał wspomnienie Saula Ben-Abrahama. Lecz nie był to straszliwy obraz, wciąż powracający w jego pamięci… Obraz czaszki Saula wybuchającej tuż przed jego oczami fontanną czerwieni niczym krwawy kwiat. Teraz wspominał Saula żywego, z wielką czarną broda, rozciętą szerokim łukiem uśmiechu, Saula, ściskającego w garści kufel piwa domowej roboty. Saul Ben-Abraham nigdy nie chciał wojny. Wyruszył do statku obcych z przesłaniem pokoju i przyjaźni.

A drugi Saul? Saul Lansing-Cervantes — chłopak niezdolny do powtórzenia najprostszej melodii, pielęgnujący idiotyczną kozią bródkę, zawodnik jednej z drużyn baseballowych Harvardu, wielbiciel czekolady — jako obiecujący genialny fizyk, zostałby z miejsca powołany na stanowisko operatora hipernapędu, gdyby doszło do wojny.

— Wcześniej też zginęli ludzie, a nie szukaliśmy zemsty — warknął. Rombus miał rację. Daj temu spokój, powiedział. Daj sobie spokój z tym wszystkim. Lansing poczuł, że wreszcie opuszcza go milcząca zawziętość, którą dusił w sobie od osiemnastu lat. Ogarnął wzrokiem obydwie kobiety.

— W imię poległych — i tych wszystkich, którzy musieliby zginąć w przyszłej wojnie — musimy zdławić iskrę, nim wybuchnie pożar.

* * *

Dyrektor wrócił do kapsuły podróżnej, opuścił Wielką Centralę i pognał z powrotem do skrótu. Spór pomiędzy nim a Premier Kenyattą i Komisarz Amundsen trwał wiele godzin. Jednak Keith nie dawał za wygraną. Znalazł wiatrak, którego szukał i z którym musiał się zmierzyć. To była gra warta świeczki… walka o pokój. Nierealne marzenie?

Pomyślał o pełnym cudów życiu prapradziadka. O samochodach i samolotach, laserach i lądowaniu na Księżycu… Pomyślał o cudach w swoim własnym życiu. I o wszystkich cudach, które jeszcze nastąpią.

Nic nie jest niemożliwe. Nawet pokój. Każda technika na dostatecznie wysokim poziomie niczym się nie różni od magii.

Na dostatecznie wysokim poziomie… Rasy dorosły. Osiągnęły stan dojrzałości. Był do tego przygotowany. Przynajmniej on jeden. Inni też muszą to zrozumieć.

Borman, Lovell i Anders przysłaniali Ziemię rozpostartą dłonią. Zaledwie ćwierć wieku później ten sam świat rozpoczął proces rozbrojenia. Einstein nie dożył tych czasów, lecz jego nierealne marzenie, aby zagnać nuklearnego dżina z powrotem do butelki, stało się rzeczywistością.

A teraz zarówno ludzie, jak i Waldahudeni mogli zamknąć w dłoniach całą galaktykę i dane im będzie wspólnie przeżyć wiele jej obrotów.

Pomiędzy rasami trzeba zaprowadzić pokój. Keith mógł tego dokonać. Jakby nie było, co innego pozostało do roboty średniemu z trojga dzieci, mającemu przed sobą miliardy lat życia?

Kapsuła dotknęła skrótu, purpurowe holo wchłonęło przejrzystą kulę, która wynurzyła się z powrotem w sąsiedztwie zielonej gwiazdy.

Wysoko w górze trwał na posterunku Starplex, jak srebrzysto-miedziany brylant na tle rozgwieżdżonego nieba. Lansing dostrzegł otwarte grodzie śluzy cumowniczej numer siedem i znikający w nich brązowy klin Rumowego Jeźdźca, kończącego właśnie proces lądowania. Widocznie Jag i Butlonos przywieźli najświeższe wiadomości, dotyczące poszukiwań dziecka matmatów. Z bijącym sercem Keith włączył program, kierujący przebiegiem cumowania kapsuły.

* * *

Dyrektor wpadł na mostek. Co prawda opuścił stację tylko na krótki czas, lecz teraz nade wszystko pragnął uściskać Rissę, która nadal pełniła swoje obowiązki, mimo że przypadał dyżur zmiany delta. Trzymał żonę w objęciach przez kilka sekund, chłonąc ciepło jej ciała. Pucharek grzecznie odtoczył się od stanowiska dyrektora, na wypadek gdyby Keith chciał teraz zająć miejsce przy konsoli. Mężczyzna gestem skłonił go do powrotu, a sam usiadł w fotelu na audytorium z tyłu sali.

Ledwie zdążył to zrobić, znów rozwarły się drzwi mostka. Keith rozpoznał kaczkowaty chód Jaga.

— Matmat jest w potrzasku — szczeknął Waldahuden, pokonując drogę do zwolnionego akurat stanowiska fizyka. — Utknął na bliskiej orbicie gwiazdy, która wynurzyła się z tego samego skrótu.

— Nadałeś wezwanie przez radio? — zagadnęła Rissa. — Jakiś odzew?

— Żadnego — odparł Jag. — Lecz gwiazda to prawdziwy zagłuszacz. Nasz przekaz mógł zaginąć w szumach podczas emisji lub straciliśmy odpowiedź gdzieś w eterze.

— Spróbuj usłyszeć szept podczas huraganu… — Lansing potrząsnął głową. — Nic z tego.

Butlonos wystrzelił jak korek na powierzchnię basenu przy sterburcie. — Tym bardziej — ćwierknął — jeśli matmat nieżywy. Keith popatrzył z uwagą na wydłużoną mordkę delfina.

— Słuszny argument — przyznał. — Jak możemy ocenić szansę przeżycia tej istoty? Rissa spochmurniała.

— Nikt z nas nie przetrwałby nawet ułamka sekundy bez wielowarstwowej osłony lub najsilniejszych ekranów ochronnych w bliskim sąsiedztwie gwiazdy. Ten mały jest całkiem bezbronny.

— Nie dość na tym — wtrącił Jag. — To czarny obiekt. Mimo że materia złożona z kwarków lśniących jest przezroczysta dla promieniowania elektromagnetycznego, pokrywający jego powierzchnię pył nie odbija nawet znikomej części promieniowania światła i ciepła gwiazdy. Młode mogło ugotować się od środka. — Więc co mamy teraz zrobić? — Keith rozłożył ręce.

— Po pierwsze — odparł astrofizyk — powinniśmy umieścić je w cieniu. Trzeba zbudować odbijający parasol z folii i rozwinąć go pomiędzy matmatem a słońcem.

— Czy nasze laboratorium nanotechniczne da sobie z tym radę na miejscu? — zapytał dyrektor. — Prawdę mówiąc, powinienem zlecić technikom z Nowego Pekinu wykonanie osłony i przerzucenie jej tutaj. Lecz widziałem, jaki u nich bałagan, gdy leciałem na konferencję.