Stukając racicami o niewidoczną podłogę, rozpoczął obchód otaczającej mostek panoramy kosmosu.
— Sądząc po skali jasności, najbliżej położonym w sektorze obiektem będzie dla nas ta gwiazda. — Wskazał niebieskobiały punkt, przyćmiewający blaskiem pozostałe. — Nie dostrzegamy zarysu jej tarczy, więc musi być stąd oddalona o co najmniej kilka bilionów kilometrów. Oczywiście możemy, wysyłając dostatecznie daleko próbniki, dokonać serii pomiarów paralaksy i wyznaczyć orientacyjną odległość, skoro tylko dokonamy przeskoku. Osobiście nie sądzę, by miało sens poszukiwanie zamieszkałych planet w okolicach gwiazdy klasy A, choć jest to miejsce równie dobre, jak każde inne, żeby rozejrzeć się za istotami, które uaktywniły skrót.
— Jednym słowem chcesz powiedzieć, że możemy spokojnie zaryzykować i rozpocząć transfer? — zapytał Keith.
Powieki lewej pary oczu Waldahudena zadrgały, gdy stanął twarzą w twarz z przełożonym.
— Nie widzę w tym żadnego ryzyka — odparł. — Chcę również przejrzeć pozostałą część danych z sondy, lecz jak na razie nie widzę tu nic nadzwyczajnego. Zwykła przestrzeń…
— Dobrze — uciął Keith. — W takim razie spróbujemy.
— Chwileczkę… — Jag wpił nagle wzrok we fragment hologramu za plecami Dyrektora. Jak zahipnotyzowany ruszył w tym kierunku, mijając zdumionego mężczyznę oraz swoje stanowisko i przystanął dopiero za galerią, przeznaczoną dla audytorium.
— Chwileczkę… — powtórzył. — Rombus, jakie jest przesunięcie transmisji w czasie?
— Mam zaszczyt powiadomić, że bezpośredni przekaz transmisji skończył się dwie minuty temu — poinformował Ib znad konsoli stanowiska OpZ. — Od tej chwili wyświetlam jej zapętlony zapis.
Jag podszedł do hologramu. Było to równoznaczne ze zbliżaniem się krok po kroku w stronę odległego górskiego krajobrazu z nadzieją na uzyskanie lepszej perspektywy. Zmrużył oczy, wpatrując się w mrok. — Ten obszar… jest w nim coś dziwnego — rzekł z namysłem, zakreślając lewym, wyżej umieszczonym ramieniem szeroki krąg na tle międzygwiezdnej przestrzeni. — Rombus, dziesięciokrotnie przyspiesz odtwarzanie, emitując hologram bez przerwy.
— Czynię to z ochotą — odparł Ib, manipulując mackami wśród przycisków.
— Nie może być! — wykrztusił Thor, odwracając się od swojej tablicy rozdzielczej i wlepiając zdumiony wzrok w niecodzienne zjawisko. Zamarł, na pół wstawszy z krzesła.
— Ale jest! — zapewnił Jag.
— Co jest? — warknął Keith zirytowany.
— Przecież widzisz. Masz to jak na dłoni… — Waldahuden wciąż wskazywał na niebo.
— Co mam widzieć? Rój migoczących gwiazd i nic więcej…
Jag wzniósł nad głowę parę górnych kończyn w charakterystycznym dla jego rasy geście potwierdzenia.
— Właśnie! — oznajmił triumfalnie. — Bez wątpienia zupełnie jak w zimową bezchmurną noc na twojej cudownej Ziemi. Ale… — chrząknął znacząco — …gwiazdy widziane z przestrzeni nie mrugają…
GAMMA DRACONIS
Posiadasz nie tylko klucz do przyszłości… lecz również do przeszłości — słowa szklanego człowieka rozbrzmiewały echem w mózgu Keitha. Mężczyzna z namysłem obrzucił wzrokiem drzewa, jezioro, błękitne niebo. Dobra, dobra… Niech Szklisty mówi, co chce: że to nie więzienie, ZOO, czy Bóg wie co — i że można stąd wyjść w każdej chwili.
Lansing wciąż miał kompletny mętlik w głowie. Zbyt wiele wrażeń, jak na jeden raz, mimo iż Obcy faktycznie natrudził się nad odtworzeniem swojskiej okolicy. Równie dobrze mógł to być efekt wywołanego w umyśle złudzenia. Keith cały czas podejrzewał, że coś takiego miało miejsce. W dodatku czuł zawroty głowy, więc postanowił przysiąść na murawie. Z początku przykucnął, lecz po chwili zrezygnował z niewygodnej pozycji i usiadł, prostując nogi. Ze zdumieniem zauważył źdźbła trawy, przyczepione do nogawek spodni.
Szklisty unosił się nad ziemią w pozycji lotosu dwa metry od niego.
— Przedstawiłeś się jako G.K. Lansing… Co oznacza „G”? — zapytał.
— Gilbert.
— Gilbert… — Obcy w zamyśleniu pokiwał głową, jakby potwierdzał bardzo ważny fakt.
— Na co dzień używam mojego drugiego imienia — wyjaśnił Keith zmieszany. Parsknął z dezaprobatą i dodał: — Też byś tak zrobił na moim miejscu, gdyby nadano ci imię „Gilbert”. — Ile masz lat? — Czterdzieści sześć.
Czterdzieści sześć? Tylko czterdzieści sześć?! — w głosie dziwnego przybysza pobrzmiewało zdumienie i jakaś niepojęta tęsknota.
— Hm…Tak. To znaczy oczywiście czterdzieści sześć ziemskich lat. — Taki młody… — westchnął Szklisty.
Keith w osłupieniu uniósł brwi, myśląc o swej łysince na czubku głowy.
— Opowiedz mi o swojej partnerce — poprosił nagle obcy.
Oczy mężczyzny zwęziły się nagle.
— A co cię to może obchodzić? — spytał zaczepnie, obrzucając intruza podejrzliwym spojrzeniem.
Odpowiedział mu znajomy, dźwięczny śmiech.
— Wszystko mnie obchodzi… — odparł nieznajomy.
— Lecz co ma do tego moja żona? Czy nie ma już ważniejszych tematów?
— A dla ciebie są…?
Keitha zamurowało.
— No… chyba nie… — wymamrotał zmieszany, po czym dodał pewniej — …raczej na pewno nie.
— Wobec tego opowiedz mi o niej — nalegał tamten łagodnie — bo to chyba… ona? Prawda? — Oczywiście, że to kobieta. — Więc opowiedz, proszę… Keith wzruszył ramionami.
— Dobrze. Ma na imię Rissa. To skrót od imienia Clarissa. Nazywa się Clarissa Maria Cervantes. — Uśmiechnął się na to wspomnienie. — Jej nazwisko nieodłącznie przywodzi mi na myśl Don Kichota.
— Kogo?
— Don Kichota. Człowieka z La Manchy. Bohatera powieści, której autorem był pisarz o nazwisku Cervantes. — Przerwał na chwilę i zerknął na Szklistego. — Polubiłbyś Cervantesa. Napisał kiedyś książkę o szklanym człowieku… Ale do rzeczy. Don Kichot, błędny rycerz owładnięty marzeniami o szlachetnych czynach, żył w wiecznej pogoni za nieosiągalnym celem. A właśnie… — Zamilkł, tknięty jakąś myślą.
— Tak…? — zachęcił go przybysz łagodnie.
— No proszę… Czy to nie zabawne? Właśnie Rissa uważała mnie za faceta pełnego donkiszoterii.
Szklisty w zamyśleniu pokiwał głową. Keith nagle zdał sobie sprawę, że obcy mógł nie dostrzec żadnego związku pomiędzy dwoma różnymi, odmiennie brzmiącymi słowami: „Don Kichot” i „don-ki-szo-te-ria”. Wobec tego wyjaśnił:
— Człowiek „pełen donkiszoterii” to taki, który zachowuje się jak Don Kichot. To znaczy niepoprawny romantyk żyjący marzeniami. Idealista z uporem wierzący w zwycięstwo cnoty nad występkiem. — Keith zachichotał. — Rzecz jasna, nie miałem najmniejszego zamiaru uwielbiać z daleka mej czystej i cnotliwej żony. Ale… — tu spoważniał — …zawsze starałem się łagodzić konflikty między ludźmi i w miarę możliwości im zapobiegać. Dążyłem do tego, co niemożliwe i oto…
— I co…? — Przejrzysta, jajowata głowa z ciekawością pochyliła się w jego stronę.
— I oto… — Keith rozłożył ramiona, jakby chciał ogarnąć nimi nie tylko otaczający ich, symulowany krajobraz, lecz cały Wszechświat. — I oto osiągnęliśmy to, co niemożliwe… Dotarliśmy do odległych gwiazd! — Umilkł, zawstydzony swym uniesieniem. Dopiero po chwili kontynuował: — Lecz pytałeś przecież o Rissę… Zostaliśmy małżeństwem — rozumiesz, parą połączoną stałym związkiem — prawie dwadzieścia lat temu. Ona z zawodu jest biologiem, a dokładniej mówiąc: egzobiologiem. Specjalizuje się w badaniu pozaziemskich form życia.