Teraz szybowała na chłodnym zimowym wietrze nad stłoczonymi domami. Blednące białe gwiazdy nakłuwały zimowe niebo nad nią; pod nią lśniło kilka porozrzucanych żółtych świateł niemal uśpionego miasta. Wkrótce świt obudzi ludzkie gniazdo. Tintaglia wyczuła smród spalenizny. Port zapełniały statki, a wzdłuż nabrzeża w równych odstępach płonęły strażnicze ogniska. Obok nich Tintaglia dostrzegła chodzących niespokojnie ludzi. Przeszukała wspomnienia. Wojna. Znała smród i bałagan towarzyszący wojnie. Tuż pod nią gęsty dym wydobywający się z budynku obok portu rozkwitł nagle pomarańczowym płomieniem. Podniósł się krzyk. Ostry wzrok smoczycy wychwycił postacie ludzi ukradkiem oddalające się od pożaru oraz znacznie większą grupę zbiegającą się ku niemu.
Opadła niżej, usiłując zobaczyć, co się dzieje. Usłyszała charakterystyczny świst lecących strzał. Płonące pociski minęły ją i trafiły statek, gdzie szybko zgasły. Za pierwszą nastąpiła druga salwa. Tym razem żagiel na jednym za statków zajął się ogniem. Płomienie z nasmołowanego płonącego drzewca pomknęły po płótnie w stronę Tintaglii. Pośpiesznie zamachała skrzydłami, by nabrać wysokości, i wywołany przez nią ruch powietrza podsycił rozprzestrzeniające się płomienie. Ludzie na pokładzie palącego się statku wrzasnęli ze zdumienia i zaczęli pokazywać rękoma na smoka rysującego się na tle nieba.
Usłyszała jęk cięciwy; obok niej przeleciała ze świstem strzała. Tintaglia usunęła się z drogi zabłąkanego pocisku, ale zaraz w jej stronę poszybowały następne. Jedna ze strzał nawet ją trafiła, odbijając się nieszkodliwie od ściśle przywierających łusek na brzuchu smoczycy. Tintaglia była zdumiona i oburzona zarazem. Oni śmią próbować wyrządzić jej krzywdę? Ludzie chcą się przeciwstawić woli smoka? Ogarnął ją gniew. Zaiste zbyt długo na niebie nie pojawiały się skrzydła. Jak ludzie śmią zakładać, że są panami tego świata? Nauczy ich, jak niemądra jest ta koncepcja. Wybrała największy ze statków, złożyła skrzydła i runęła w jego stronę.
Nigdy przedtem nie walczyła ze statkiem. Wśród jej smoczych wspomnień były tylko nieliczne, w których ludzie przeciwstawiali się smokom. Tintaglia szybko odkryła, że chwytanie takielunku szponami jest złym pomysłem. Kołyszące się statki nie dawały dostatecznego oparcia jej atakowi. Odchylały się od niej, a płótna i liny oplątywały jej szponiaste łapy. Wyswobodziła się dzikim szarpnięciem i nabrała wysokości. Wysoko nad zatoką pozbyła się ze szponów plątaniny lin, połamanych drzewc oraz żagli i z zadowoleniem patrzyła, jak spadają na pokład galery i ją zatapiają.
Za drugim przelotem wybrała na ofiarę dwumasztowy statek. Jego marynarze, widząc nadlatującą smoczycę, wypuścili strzały, które odbiły się od niej i spadły na ich statek. Przelatując obok niego, ścięła ogonem oba maszty. Runęły w plątaninie takielunku i żagli, ale Tintaglia je ominęła. Przeleciała nisko nad galerą, której załoga natychmiast wyskoczyła za burtę. Tintaglia ryknęła z radości. Tak szybko nauczyli się jej bać!
Uderzenia jej skrzydeł wprawiały mniejsze jednostki w kołysanie. W hołdzie dla jej wściekłości zabrzmiał chór krzyków i wrzasków. Wzbiła się w niebo, a potem zawróciła nad zatokę. Zimowe słońce oderwało się od horyzontu i Tintaglia ujrzała na ciemnej wodzie krótkie, oślepiające odbicie swego lśniącego ciała. Omiotła wzrokiem miasto. Nikt nie gasił pożarów, ludzie nie walczyli. Wszystkie oczy były skierowane na nią, wszelki ruch zamarł w znieruchomiałej czci dla jej gniewu. Przerażone, pełne grozy spojrzenia ludzi uskrzydlały jej serce. Bukiet ich strachu unosił się ku jej nozdrzom i oszałamiał ją mocą. Tintaglia nabrała powietrza i wrzasnęła, razem z dźwiękiem uwalniając mleczną mgiełkę trucizny, która poszybowała z porannym wiatrem. Dopiero po kilku chwilach dotarły do niej cudowne okrzyki pełne bólu. Na pokładach statków kropelki trucizny przeżerały skórę i zagłębiały się w ciało, przenikały przez kości i wnętrzności, i wychodziły z drugiej strony drgających ciał ofiar. Bojowy jad, zrodzony w kwaśnych wodach jej narodzin, na tyle silny, by przeniknąć przez wielowarstwowy pancerz dorosłego smoka, przechodził przez wodniste ciało ludzi i z sykiem wnikał w drewno ich statków. Najmniejsza jego kropla powodowała niegojącą się ranę. To tyle, jeśli chodzi o tych, którzy myśleli, że przebiją ją strzałami!
Wtem jej uwagę przyciągnął samotny, czysty głos, przebijający się przez zamęt i wrzawę, przez trzask płomieni i śpiew wiatru. Odwróciła głowę, by oddzielić ten dźwięk od pozostałych. Był to śpiew, chłopięcy śpiew, wysoki, lecz nie piskliwy. Niósł się słodko i żarliwie:
– Tintaglio, Tintaglio! Błękitna królowo wiatrów i nieba! Tintaglio, wspaniała i straszliwa w swym pięknie, śliczna w swym gniewie! Tintaglio, Tintaglio!
Jej bystry wzrok odnalazł drobną postać. Chłopiec stał samotny na stercie gruzu, nie zważając na to, że jego ostro rysująca się sylwetka stanowi doskonały cel dla strzał. Stał wyprostowany, radosny, z uniesionymi rękoma, i śpiewał do niej językiem Najstarszego. Jego pochlebstwa ją oczarowały, a jej imię wplatał w pieśń z nieopisaną słodyczą w głosie.
Zagarnęła skrzydłami wiatr, przechyliła się i zawróciła pełnymi wdzięku spiralami, napierając na prądy powietrzne. Pieśń chłopca krążyła razem ze smoczycą, otulając ją czarownymi pochwałami. Nie potrafiła się mu oprzeć. Opuszczała się coraz niżej, by słuchać jego pełnych miłości słów. Uszkodzone statki uciekły z portu. Już jej to nie obchodziło. Pozwoliła im odpłynąć.
Miasto nie było przystosowane do powitania smoka. Niemniej niezbyt daleko od jej czarującego zalotnika znajdował się plac, który musiał wystarczyć jako miejsce lądowania. Kiedy zaczęła bić skrzydłami, by wytracić prędkość, wiele osób się rozbiegło, szukając marnego schronienia za zrujnowanymi budynkami. Nie zwracała na nich uwagi. Znalazłszy się na ziemi, potrząsnęła skrzydłami i złożyła je. Głową kiwała w rytm słów swego minstrela.
– Tintaglio, Tintaglio, która świecisz jaśniej od księżyca i słońca. Tintaglio, błękitniejsza niż łuk tęczy, błyszcząca żywiej niż srebro. Tintaglio szybkoskrzydła, szponiasta, tchnąca śmiercią na niegodnych. Tintaglio, Tintaglio.
Oczy wirowały jej z zadowolenia. Od jak dawna nikt nie wyśpiewywał na cześć smoka? Spojrzała na chłopca i zobaczyła, że jest nią zachwycony. Oczy lśniły mu odbitą w nich jej urodą. Przypomniała sobie, że kiedyś już go dotknęła. Był z Brasem, kiedy go uratowała. To zatem rozwiązywało zagadkę. Czasami się zdarzało, że dotyk smoka oczarowywał śmiertelnika. Na taką więź były szczególnie podatne młode osobniki. Z czułością spojrzała na tę nieduża istotę. Taki motylek, skazany na krótkotrwałe życie, a mimo to stoi przed nią i nieustraszony ją wielbi.
Na znak zadowolenia szeroko rozpostarła skrzydła. Był to dowód najwyższego uznania, jakim smok mógł obdarzyć śmiertelnika, chociaż ta młodzieńcza pieśń ledwie na to zasługiwała: chociaż jego słowa były urocze, w żadnym razie nie był wykształconym minstrelem. Wprawiła skrzydła w drżenie, tak że ich błękit i srebro zafalowały w zimowym słońcu. Śpiewak zamilkł, oszołomiony.
Z rozbawieniem Tintaglia zdała sobie sprawę z obecności innych ludzi. Trzymali się z dala, zerkając na nią zza drzew i ponad murkami. Ściskali swoją broń i drżeli ze strachu przed smoczycą. Wygięła dumnie długą szyję, żeby mogli zobaczyć wypukłości jej mięśni. Wysunęła szpony, rysując nimi kamienne płyty ulicy. Od niechcenia przekrzywiła łeb i spojrzała z góry na swego małego wielbiciela. Z rozmysłem zawirowała oczyma, wciągając w nie jego duszę, aż poczuła, jak boleśnie tłucze mu się serce w piersi. Kiedy go puściła, zaczął chwytać powietrze, ale jakimś sposobem ustał. Zaiste, chociaż był nieduży, był jednak godny śpiewać na cześć smoka.