Dopóki satrapa nie chciał wyjść z kajuty, Słodka była w niej właściwie uwięziona. Nie śmiała wyjść bez niego.
Potarła piekące oczy. Były podrażnione od kopcącej latarni. Naczynia po południowym posiłku zostały już zabrane. Przed Słodką rozciągały się długie godziny oczekiwania na kolację. Mimo łagodnego napominania satrapa po raz kolejny się obżarł i teraz pykał z krótkiej, czarnej fajeczki. Wyjął ją z ust, zgromił Słodką wzrokiem i znów pociągnął. Jego niezadowolona mina świadczyła, że Słodką czekają kłopoty. Poruszył się na koi i głośno beknął.
– Spacer po pokładzie mógłby ci pomóc w trawieniu – zaproponowała cicho Słodka.
– Och, bądź cicho. Mój biedny żołądek podchodzi mi do gardła na samą myśl o wysiłku związanym z chodzeniem.
Wyrwał nagle fajkę z ust i cisnął nią w Słodką, po czym, nie czekając na jej reakcję, odwrócił się do niej plecami, kończąc rozmowę.
Słodka oparła głowę o ścianę. Fajeczka nie trafiła w dziewczynę, lecz zagrożenie wybuchem wściekłości satrapy sprawiło, że Słodka była roztrzęsiona. Usiłowała wymyślić, co powinna zrobić. Zbierało się jej na płacz. Zacisnęła zęby i pięści, by zwalczyć łzy. Nie będzie płakać. Napomniała się, że jest twardą potomkinią stanowczych ludzi, córką Kupca z Miasta Wolnego Handlu. Zastanawiała się, co by zrobiła jej babka? Albo Althea? One były silne i sprytne. Na pewno znalazłyby jakieś wyjście.
Słodka uświadomiła sobie, że z roztargnieniem dotyka blizny na czole, i pośpiesznie cofnęła dłoń. Rana znów się zamknęła, lecz wygojone ciało miało nieprzyjemną fakturę. Stercząca blizna ciągnęła się w stronę linii włosów aż na długość palca. Słodka zadała sobie pytanie, jak to wygląda, i z poczuciem mdłości przełknęła ślinę.
Przyciągnęła kolana do piersi i objęła łydki. Zamknęła oczy, lecz nie chciała zasnąć. Kiedy zasypiała, przychodziły do niej sny, straszne sny o tym wszystkim, czemu nie chciała stawić czoła za dnia. Sny o Seldenie zasypanym w mieście, sny o matce i babce piętnujących ją za sprowadzenie na niego śmierci. Śniła się jej Delo, z przerażeniem cofająca się na widok jej twarzy. Śnił się jej ojciec, odwracający się z zaciętą miną od swojej zhańbionej córki. Najgorsze były sny o Brasie. Zawsze tańczyli przy słodko brzmiącej muzyce, wśród płonących pochodni. Najpierw spadały jej pantofelki, ukazując pokryte strupami, brudne stopy. Potem jej sukienka strzępiła się w brudne łachmany. Na koniec, kiedy cienkie włosy spadały jej na ramiona, a z blizny na czole zaczynał ściekać jej po twarzy jakiś płyn, Bras odpychał ją od siebie. Padała jak długa na podłogę, a wszyscy tancerze otaczali ją, pokazując ze zgrozą palcami i szydząc: „Chwila piękna zniszczona na zawsze”.
Kilka nocy wcześniej sen był inny. Był tak rzeczywisty, niemal jak wspólne wizje sprowadzone przez szkatułkę snów. Bras wyciągnął ręce, by chwycić dłonie Słodkiej. „Sięgnij ku mnie, Słodka!” – błagał. „Pomóż mi przyjść do ciebie”. Lecz nawet we śnie wiedziała, że to na nic. Schowała ręce za plecy i ukryła przed nim swój wstyd. Lepiej nigdy go nie dotknąć niż ujrzeć na jego twarzy litość albo odrazę. Obudziła się, łkając, ugodzona łagodnością jego głosu. Tamten sen był najgorszy ze wszystkich.
Kiedy myślała o Brasie, bolała ją głowa. Dotykała ust, pamiętając skradziony pocałunek, kiedy materiał jego zasłony stanowił miękką barierę między ich wargami. Lecz każde słodkie wspomnienie było zabarwione tysiącem powodów do żalu. Za późno, mówiła sobie. Na zawsze już za późno.
Westchnęła, uniosła głowę i otworzyła oczy. No tak. Oto jest na jakimś statku, zmierzającym Sa jeden wie dokąd, ubrana w łachmany, z oszpeconą twarzą, odarta ze swoich praw i pozycji jako córka Kupca, i w towarzystwie nieznośnego chłopaczyska. Na pewno nie mogła liczyć, że satrapa zrobi cokolwiek, by polepszyć ich położenie. On tylko leżał na koi i jęczał, że tak się nie traktuje satrapy całej Jamaillii. Najwyraźniej nie pojął jeszcze, że oboje są więźniami marynarzy z Krainy Miedzi.
Spojrzała na Cosga i spróbowała ocenić go obiektywnie. Zbladł i wychudł. Właściwie przez ostatnie kilka dni nawet tak bardzo nie narzekał. Nie dbał już o swój wygląd. Kiedy weszli na pokład żaglowca, starał się wyglądać porządnie; nie mając grzebieni ani szczotek, kazał Słodkiej czesać jego włosy palcami. Robiła to, ale z trudem ukrywała niesmak. Zbyt wyraźnie podobał mu się jej dotyk; opierał się o nią plecami, kiedy siedziała na krawędzi jego koi. Flirtował z nią groteskowo, szydząc, że kiedyś będzie się przechwalać, jak to dbała o satrapę w trudnych chwilach. On jednak będzie wszystkim mówił, jak fatalnie zawiodła i jako posłuszna poddana, i jako kobieta. Chyba że… wtedy chwycił ją za przegub ręki i chciał pociągnąć tam, gdzie Słodka nie miała zamiaru go dotykać. Wyrwała się mu i odskoczyła.
Lecz wszystko to działo się, zanim owładnęła nim choroba morska. Od tego czasu z każdym dniem robił się coraz cichszy. Słodka poczuła nagłą troskę. Jeśli on umrze, to co się stanie z nią? Niejasno przypomniała sobie coś, co powiedziała Kekki, jeszcze na galerze… Zmarszczyła brwi i usłyszała w myślach słowa: „Ochroni nas jego status, jeśli my go będziemy chronić”. Usiadła raptownie i spojrzała na niego. Nie musi tu być córką Kupca z Miasta Wolnego Handlu; aby przeżyć na tym statku, musi myśleć jak kobieta z Krainy Miedzi.
Słodka podeszła do koi i stanęła nad satrapą. Jego zamknięte powieki były ciemne; chudymi dłońmi słabo ściskał koc. Chociaż bardzo go nie lubiła, stwierdziła, że jest go jej żal. Co ona sobie myślała, wyobrażając sobie, że on może cokolwiek dla nich zrobić? Jeśli ktokolwiek ma polepszyć ich położenie, to musi to zrobić ona. Tego się spodziewa satrapa – że jego Towarzyszki zadbają o jego potrzeby. Co więcej, uświadomiła sobie, że tego spodziewali się mieszkańcy Krainy Miedzi. Kuliła się w kajucie, kiedy powinna gniewnie żądać dobrego traktowania jej mężczyzny. Mieszkańcy Krainy Miedzi nie będą darzyć szacunkiem człowieka, którego własna kobieta wątpi w jego władzę. Satrapa miał rację. To ona, a nie on, skazała ich na takie nędzne traktowanie. Słodka miała tylko nadzieję, że nie jest za późno na uratowanie jego statusu.
Mimo słabych protestów Cosga ściągnęła z niego koc. Tak jak widziała, że robi to matka, kiedy Selden był chory, położyła satrapie dłoń na czole, a potem pomacała go pod pachami, ale nie wyczuła ani gorączki, ani obrzmień. Bardzo delikatnie klepała go po policzku, aż lekko uchylił powieki. Białka miał żółtawe, a kiedy się odezwał, śmierdziało mu z ust.
– Daj mi spokój – jęknął, szukając po omacku koców.
– Jeśli to zrobię, to obawiam się, że umrzesz, o prześwietny. – Spróbowała mówić tonem, jakiego zawsze używała wobec niego Kekki. – Kiedy widzę, jak źle jesteś traktowany, nie znajduję słów na wyrażenie żalu. Zaryzykuję i udam się do kapitana, by zaprotestować. – Myśl o samotnej wyprawie poza kajutę przerażała Słodką, ale wiedziała, że to ich jedyna szansa. Wypróbowała słowa, które chciała rzucić kapitanowi w twarz: – Jest głupcem, skoro w tak karygodny sposób traktuje satrapę całej Jamaillii. Zasługuje na śmierć, podobnie jak jego honor oraz imię.