Miała nadzieję, że nie zabraknie jej odwagi.
Satrapa szerzej rozchylił powieki i spojrzał na nią z tępym zaskoczeniem. Zamrugał; w oczach zaczęły mu płonąć iskierki świętego oburzenia. Dobrze. Jeśli ona dobrze odegra swoją rolę, to on będzie ją musiał wesprzeć swoją własną pogardą. Zaczerpnęła tchu.
– Nawet na tej balii powinni umieć lepiej o ciebie zadbać! Czy kapitan mieszka w pustej kajucie bez żadnych wygód czy piękna? Wątpię. Czy je liche jedzenie i pali słomę nadającą się do stajni? Bez względu na to, czym koi swą duszę, powinien ci to zaproponować w chwili, kiedy postawiłeś swoją stopę na pokładzie. Dzień po dniu cierpliwie czekałeś, aż zaczną cię traktować tak, jak na to zasługujesz. Jeśli teraz spadnie na nich gniew całej Jamaillii, będą mogli winić tylko siebie. Wykazałeś się cierpliwością samego Sa. Teraz zażądam, by naprawili tę hańbę. – Skrzyżowała ręce na piersiach. – Jak jest w języku Krainy Miedzi „kapitan”?
Na twarzy satrapy pojawił się wyraz konsternacji. Zaczerpnął tchu.
– Leu-fay.
– Leu-fay – powtórzyła i baczniej się przyjrzała satrapie. Oczy wezbrały mu łzami żalu nad sobą albo zdumienia. Przykryła go, otulając kocami, jakby to był Selden. Obudziło się w niej dziwne postanowienie. – Odpocznij teraz, o wielki. Przygotuję się, a potem zadbam, żebyś był traktowany, jak na to zasługuje satrapa Jamaillii, albo zginę.
Obawiała się, że to ostatnie jest prawdziwe.
Kiedy z powrotem opadły mu powieki, wstała i wzięła się do pracy. Miała na sobie tę samą szatę, w której opuściła Trehaug. Udało jej się raz ja wypłukać na galerze. Dół był postrzępiony, a całość pokrywały plamy. Słodka ją zdjęła i palcami oraz zębami oddarła zwisające kawałki. Strzepnęła ją, starła najgorszy brud i włożyła z powrotem na siebie. Teraz było widać jej nogi od kolan w dół, ale nic na to nie dało się poradzić. Z oddartych kawałków splotła długi warkocz, przeczesała włosy palcami i owinęła sobie głowę materiałem. Miała nadzieję, że z zakrytymi włosami będzie wyglądała na starszą i że w ten sposób w dużym stopniu ukryje też swoją bliznę. W dzbanku było trochę wody. Kawałkiem zwilżonego materiału Słodka przetarła twarz i ręce, a potem stopy i nogi.
Z gorzkim uśmiechem przypomniała sobie, jak starannie przygotowywała się do swego pierwszego Balu i jak przejmowała się swoją przerobioną suknią i pantoflami. „Postawa i zachowanie”, radziła jej Rache. „Uwierz, że jesteś piękna, a wszyscy w to uwierzą razem z tobą”. Nie potrafiła wtedy uwierzyć niewolnicy. Teraz jej słowa były jedyną nadzieją Słodkiej.
Kiedy zrobiła, co mogła, uspokoiła się. Stanąć prosto, głowa do góry. Wyobrazić sobie na nogach brokatowe pantofelki, pierścionki na placach, kwiaty we włosach. Wbiła gniewne spojrzenie w drzwi i zwróciła się do nich stanowczo:
– Leu-fay!
Odetchnęła głęboko raz i drugi. Przy trzecim oddechu podeszła do drzwi, uniosła skobel i wyszła.
Ruszyła długim przejściem, oświetlonym jedynie rozkołysaną latarnią na drugim końcu. Wraz ze światłem przemieszczały się cienie, utrudniając Słodkiej zachowanie królewskiej postawy. Szła między towarami. Ich różnorodność wzbudziła w niej podejrzenia. Uczciwe statki handlowe nie przewożą tak szerokiego wyboru towarów ani nie ustawiają ich tak chaotycznie. To piraci albo rabusie, pomyślała, chociaż może sami o sobie myślą inaczej. Czy satrapa jest dla nich tylko łupem, który należy sprzedać temu, kto za niego zapłaci najwięcej? Ta myśl niemal sprawiła, że Słodka zawróciła do kajuty. Potem jednak powiedziała sobie, że i tak zażąda lepszego traktowania. Przecież taki towar uzyska lepszą cenę, jeśli będzie w najlepszym możliwym stanie.
Weszła po krótkiej drabinie i znalazła się w pomieszczeniu pełnym mężczyzn. Śmierdziało w nim potem i dymem. Obok huśtały się hamaki, niektóre wraz z chrapiącymi śpiącymi. W kącie ktoś naprawiał płócienne spodnie. Trzej inni mężczyźni obsiedli skrzynkę, na której wierzchu rozłożyli jakąś grę z pionkami. Kiedy pojawiła się Słodka, wszyscy odwrócili się i wbili w nią wzrok. Jeden, blondyn mniej więcej w jej wieku, ośmielił się pokazać w uśmiechu zęby. Brudną koszulę w paski miał rozpiętą niemal do pasa. Słodka uniosła podbródek i jeszcze raz przypomniała sobie o lśniących pierścieniach i koronie z kwiatów. Ani się nie uśmiechnęła, ani nie odwróciła wzroku.
– Leu-fay - powiedziała z pełnym niezadowolenia spojrzeniem swojej matki, zarezerwowanym dla bezczynnych służących.
– Leufay? - zapytał z niedowierzaniem siwy starszy mężczyzna siedzący przy skrzynce.
Jego brwi skoczyły ze zdumieniem ku łysiejącemu czubkowi głowy. Pozostali gracze parsknęli śmiechem.
Słodka nie zmieniała wyrazu twarzy. Tylko jej spojrzenie stało się chłodniejsze.
– Leu-fay! – nie rezygnowała.
Blondyn wzruszył ramionami, westchnął i wstał. Słodka zmusiła się, by nie drgnąć, kiedy do niej podchodził. Musiała podnieść wzrok, by spojrzeć mu w oczy. Trudno jej było wytrwać w postanowieniu. Kiedy mężczyzna sięgnął do jej ręki, trzepnęła go z pogardą w dłoń, odtrącając ją. Z płonącym wzrokiem przyłożyła dwa palce do swej piersi.
– Satrapy – powiedziała zimno. – Leu-fay. Natychmiast! – warknęła, nie zważając, czy ją rozumieją, czy nie.
Blondyn obejrzał się na towarzyszy i wzruszył ramionami, ale już nie próbował jej dotykać. Pokazał za to za nią. Machnięciem dłoni Słodka dała mu do zrozumienia, że ma jej pokazać drogę. Chybaby nie zniosła nikogo za plecami.
Poprowadził ją szybko przez statek. Wyszli po drabince na chłostany wiatrem pokład. Oszołomiło ją świeże, zimne powietrze, zapach słonej wody i słońce zapadające na spoczynek za wałem różowych chmur. Serce zabiło jej mocniej. Południe. Statek wiózł ich na południe, w stronę Jamaillii, a nie na północ do Krainy Miedzi. Czy jest jakakolwiek szansa, że zobaczy ich i spróbuje zatrzymać jakiś statek z Miasta Wolnego Handlu? Zwolniła w nadziei, że dostrzeże ląd, lecz morze zlewało się na horyzoncie z chmurami. Nawet się nie domyślała, gdzie są. Wydłużyła krok, by dogonić swego przewodnika.
Zaprowadził ją do wysokiego, krzepkiego mężczyzny, nadzorującego kilku marynarzy robiących szplajsy, kiwnął głową, wskazał Słodką i coś szybko powiedział. Słodka wychwyciła słowo „leufay”. Mężczyzna obrzucił ją znajomym spojrzeniem od stóp do głów, lecz oddała mu je wyniośle.
– Czego chcesz? – zapytał.
Wymagało to od niej całej odwagi.
– Pragnę rozmawiać z twoim kapitanem.
Domyślała się, że marynarz zaprowadził ją do pierwszego oficera.
– Powiedz mi, czego chcesz.
Mówił z silnym akcentem, ale zrozumiale.
Słodka skrzyżowała ręce na piersiach.
– Pragnę rozmawiać z twoim kapitanem.
Mówiła powoli i wyraźnie, jakby jej rozmówca był nierozgarnięty.
– Powiedz mnie.
Teraz ona zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.
– Nie ma mowy! – warknęła.
Podrzuciła głowę, odwróciła się ruchem, który razem z Delo ćwiczyły, od kiedy skończyły dziewięć lat (prawdziwa suknia zawirowałaby od niego) i odeszła z wysoko uniesioną głową, usiłując oddychać mimo walącego mocno serca. Próbowała sobie przypomnieć, z którego luku wyszli, kiedy mężczyzna krzyknął:
– Zaczekaj!
Zatrzymała się. Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego przez ramię, unosząc pytająco brew.
– Wróć. Zabiorę cię kapitan Deiari.
Chcąc mieć pewność, że Słodka go zrozumie, słowa popierał ruchami dłoni.