Te słowa same do niej przyszły i wylewały się z jej ust w odmierzonych, racjonalnych stwierdzeniach. Kupcy sprawiali wrażenie urzeczonych. Niemal nie wiedziała, co im doradza. To nie miało znaczenia. Ci ludzie tak desperacko szukali rozwiązania, że słuchaliby każdego, kto twierdził, że je ma. Oparła się wygodniej, skupiając na sobie wszystkie spojrzenia.
Pierwszy odezwał się Drur.
– Ułożysz się z Nowymi Kupcami w naszym imieniu?
– Narzucisz im warunki naszej pierwotnej karty praw? – zapytał Roed Caern.
– Tak. Jako osoba z zewnątrz i przedstawicielka satrapy, tylko ja potrafię przywrócić Miastu Wolnego Handlu pokój. Trwały pokój, na warunkach możliwych do zaakceptowania przez wszystkich. A jako przedstawicielka satrapy – dodała z błyskiem w oku – przypomnę mieszkańcom Krainy Miedzi, że atakując własność Jamaillii, atakują samą Jamaillię. Perłowy Tron nie będzie tolerować takiej zniewagi.
Napięcie w pokoju raptownie zelżało, jakby dokonały tego same słowa. Ramiona opadły, a ścięgna na pięściach i szyjach stały się nagle mniej widoczne.
– Nie możecie traktować się nawzajem jako przeciwników – podsunęła im. – Każdy z was przychodzi do stołu z własnymi zaletami. – Skinęła po kolei ręką w stronę każdej z grup. – Wasza starszyzna zna historię Miasta Wolnego Handlu i wniesie długoletnie doświadczenie w negocjacjach. Wie, że niczego się nie osiągnie, jeśli wszystkie grupy nie zgodzą się ustąpić w pomniejszych kwestiach. Zarazem ci tutaj, wasi synowie, rozumieją, że ich przyszłość zależy od uznania przez wszystkich mieszkańców Miasta Wolnego Handlu pierwotnej karty jego praw. Oni wnoszą siłę swoich przekonań i nieustępliwość młodości. W tych trudnych chwilach musicie się zjednoczyć, aby szanować przeszłość i zapewnić sobie przyszłość.
Obie grupy otwarcie się teraz sobie przyglądały, a wrogość panująca pomiędzy nimi topniała do ostrożnego sojuszu. Serilli zabiło żywiej serce. Do tego się urodziła. Miasto Wolnego Handlu było jej przeznaczeniem. Zjednoczy je, ocali i uczyni swym własnym.
– Jest późno – powiedziała cicho. – Myślę, że zanim porozmawiamy, wszyscy powinniśmy odpocząć. I zastanowić się. Oczekuję was wszystkich jutro na południowym posiłku. Do tego czasu uporządkuję myśli i sugestie. Jeśli się zgodzimy, że należy pertraktować z Nowymi Kupcami, zaproponuję listę tych spośród nich, którzy mogą być otwarci na takie negocjacje oraz są na tyle potężni, by mówić w imieniu swoich sąsiadów. – Widząc, że twarz Roeda Caerna pociemniała i nawet Krion zmarszczył brwi, dorzuciła z lekkim uśmiechem: – Ale, rzecz jasna, jeszcze się co do tego nie zgodziliśmy. Zapewniam was, że nie zostaną podjęte żadne działania, dopóki nie osiągniemy konsensusu. Będę otwarta na wszelkie sugestie. Życzę wam dobrego wieczoru, Kupcy.
Każdy z nich podszedł, by skłonić się nad jej dłonią i podziękować za rady. Kiedy przyszła kolej Roeda Caerna, przytrzymała jego palce w swoich nieco dłużej. Gdy zerknął na nią, zaskoczony, ułożyła usta w bezdźwięczne słowa „Przyjdź później”. Jego ciemne oczy rozszerzyły się, lecz nic nie powiedział.
Kiedy chłopiec wyprowadził ich z pokoju, odetchnęła jednocześnie z ulgą i zadowoleniem. Przetrwa tu, a Miasto Wolnego Handlu będzie jej, niezależnie od tego, co się stanie z satrapą. Pomyślała o Roedzie Caernie i zacisnęła usta. Potem szybko wstała i podeszła do dzwonka na służbę. Każe pokojówce pomóc jej przywdziać bardziej oficjalny strój. Road Caern ją przerażał. Był człowiekiem zdolnym do wszystkiego. Nie chciała, żeby uznał jej prośbę za propozycję schadzki. Kiedy będzie go wysyłać tropem Roniki Vestrit i jej rodziny, zamierzała być chłodna i oficjalna.
ROZDZIAŁ 3
Statek pruł fale, a rzeźbiony galion spoglądał w dal. Wiatr wiejący mu w plecy wydymał żagle i pchał go naprzód. Spod dziobu niemal stale unosiła się biała mgiełka rozpylonej wody. Rozpryskujące się krople zraszały policzki „Vivacii” i burzę czarnych loków.
Zostawiła za sobą Wyspę Innego Ludu, a potem Wyspę Grzbietową. Płynęła teraz na zachód, oddalając się od otwartego oceanu i zmierzając ku zdradzieckiemu przesmykowi między Wyspami Ochronną i Ostatnią. Za łańcuchem wysp znajdował się osłonięty Kanał Wewnętrzny, prowadzący do względnie bezpiecznych Wysp Pirackich.
Piracka załoga uwijała się w takielunku, aż wiatr wypełnił sześć żagli. Kapitan Bystry ściskał reling dziobowy dłońmi, mrużąc błękitne oczy. Wodna mgiełka zwilżyła jego białą koszulę i elegancką kurtę z lśniącej wełny, lecz nie zwracał na to uwagi. Podobnie jak galion, był zapatrzony tęsknie w dal, jak gdyby samą wolą mógł przydać statkowi szybkości.
– Prawy potrzebuje uzdrowiciela – powiedziała nagle „Vivacia” i dorzuciła ze smutkiem: – Powinniśmy byli zatrzymać tego niewolnego chirurga ze „Złośnicy”. Powinniśmy byli go zmusić, żeby popłynął z nami.
Figura na dziobie żywostatku skrzyżowała ręce na piersi i mocno się objęła. Nie obejrzała się na Bystrego, zaciskając zęby i z oporem wpatrując się w fale.
Piracki kapitan odetchnął głęboko.
– Znam twoje obawy – powiedział, starając się, by w jego głosie nie zabrzmiała choćby nuta irytacji. – Ale musisz się ich wyzbyć. Jesteśmy oddaleni o wiele dni żeglugi od jakiejkolwiek osady. Zanim dotrzemy do którejś z nich, Prawy ozdrowieje lub umrze. Zajmujemy się nim, jak tylko potrafimy najlepiej. Teraz największa nadzieja leży w jego sile. – Starał się ją pocieszyć, wiedząc, że zbyt długo z tym zwlekał. – Wiem, że się martwisz o chłopca. Jestem tak samo zatroskany jak ty. Tego się trzymaj, „Vivacio”. On oddycha. Jego serce bije. Pije wodę i ją wydala. To wszystko świadczy o tym, że człowiek będzie żył. Widziałem dostatecznie wielu rannych, by to wiedzieć.
– Tak mi powiedziałeś – rzekła, odmierzając słowa. – I ja cię słuchałam. A teraz, proszę, ty wysłuchaj mnie. Jego rana nie jest normalna. Wykracza poza ból czy uszkodzenie ciała. Prawego tu nie ma, Bystry. W ogóle go nie wyczuwam. – Głos zaczął jej się trząść. – A kiedy go nie wyczuwam, nie mogę mu pomóc. Nie mogę dać mu pociechy ani siły. Jestem bezradna. Bezwartościowa dla niego.
Bystry starał się utrzymać niecierpliwość na wodzy. Za nim Yol gniewnie wrzeszczał na ludzi, grożąc, że obedrze im ciało z żeber, jeśli nie przyłożą się do roboty. Szkoda gadać po próżnicy, pomyślał Bystry. Trzeba to raz zrobić któremuś z nich i pierwszy oficer już nigdy nie będzie musiał grozić im ponownie.
Bystry skrzyżował ręce na piersi, panując nad nerwami. Surowość nie była dobrą taktyką wobec statku. Mimo wszystko trudno mu było utrzymać irytację na smyczy. Już i tak zamartwianie się o chłopaka zżerało go niczym rak. Potrzebował Prawego. Wiedział o tym. Kiedy o nim myślał, miał niemal mistyczne poczucie więzi. Chłopak był spleciony z jego szczęściem i królewskim przeznaczeniem. Czasami zdawało mu się, że Prawy jest młodszą, bardziej niewinną wersją jego samego, nie naznaczoną jeszcze trudami życia. Kiedy myślał o nim w ten sposób, wzbierała w nim dziwna czułość do chłopaka. Mógł go chronić. Mógł zostać dla niego takim mentorem, jakiego sam nigdy nie miał. Jednakże, by to zrobić, musiał być jego jedynym opiekunem. Więź między chłopcem i statkiem stanowiła dla Bystrego podwójną barierę. Dopóki będzie istnieć, dopóty ani statek, ani chłopak nie staną się w pełni jego.