– Kim jesteś? – zapytał Prawy.
Głos był rozbawiony.
Kim jestem? Wiesz, kim jestem, Prawy Vestricie. Jestem tą, której najbardziej się lękasz i kogo ona się lęka najbardziej. Jestem tą, której istnienia nie dopuszczasz do świadomości. Jestem tą, której oboje się wypieracie, ukrywacie przed sobą i przed sobą nawzajem. A mimo to jestem częścią was obojga.
Głos zamilkł i czekał, lecz Prawy nie chciał wymawiać słów. Wiedział, że starodawna magia nazywania działa w obie strony. Poznać prawdziwe imię jakiejś istoty oznaczało zyskać władzę do związania jej. Ale nazwanie takiej istoty mogło też uczynić ją rzeczywistą.
Jestem smokiem, odezwał się głos stanowczo. Teraz już mnie znasz. I od tej pory nic nie będzie takie samo.
– Przepraszam, przepraszam – mamrotał bezgłośnie. – Nie wiedziałem. Nikt z nas nie wiedział. Przepraszam, tak bardzo mi przykro.
Nie tak, jak mnie. Głos był nieprzejednany w żalu. I nie tak, jak jeszcze będzie ci przykro.
– Ale to nie była moja wina! Nie miałem z tym nic wspólnego!
Nie było to też moją winą, a to mnie ukarano najdotkliwiej. Nie ma miejsca na winę w większym planie rzeczy, mały. Kiedy czyn się dokona, poczucie winy jest równie bezużyteczne, jak przeprosiny. Kiedy podejmie się działanie, wszyscy muszą znosić to, co nastąpi.
– Ale dlaczego jesteś tutaj na dole, tak głęboko?
A gdzie mam być? Cóż więcej mi pozostało? Zanim wróciła mi pamięć, kim jestem, nagromadziło się na mnie wiele warstw twoich wspomnień. A mimo to jestem tu i tu pozostanę, bez względu na to, jak długo będziesz się mnie wypierał. Głos umilkł na chwilę. Bez względu na to, jak długo ja mogę się wypierać siebie, dodał ze zmęczeniem.
Ptawego przeszył ból. Walczył w powodzi gorąca i światła, usiłując nie otwierać oczu i nie poruszać językiem. Co oni mu robią? To nie miało znaczenia. Nie będzie na nic reagował. Gdyby się poruszył czy krzyknął, musiałby przyznać, że żyje, a „Vivacia” zginęła. Będzie musiał przyznać, że jego dusza jest połączona z istotą, która była martwa dłużej, niż on żył. To by wykraczało poza makabrę; paraliżowało go to z przerażenia. To był cud i świetność żywostatku. Na zawsze będzie poślubiony śmierci. Nie chciał się budzić i przyjąć tego do wiadomości.
Wolałbyś zostać ze mną tu na dole? W głosie istoty brzmiało teraz gorzkie rozbawienie. Chcesz tkwić w grobie mojej przeszłości?
– Nie. Chcę być wolny.
Wolny?
Prawy zawahał się.
– Nie chcę o tym wiedzieć. Nie chcę się kiedykolwiek stać częścią tego.
Stałeś się częścią tego z chwilą, gdy zostałeś poczęty. Czegoś takiego nie da się odczynić.
– Więc co mam robić? – Słowa krążyły w nim z jękiem, bezgłośnie. – Nie potrafię z tym żyć.
Mógłbyś umrzeć, zaproponował głos kpiąco.
– Nie chcę umierać.
Przynajmniej tego był pewny.
Nie było to i moim pragnieniem, wytknął mu głos bezlitośnie. Ale stało się moim udziałem. Chociaż tkwi we nie bogactwo wspomnień lotu, nigdy nie rozpostarłam skrzydeł. Aby zbudować ten statek, odarto mnie z kokonu, zanim się wyklułam. To, co miało się stać moim ciałem, zostało wyrzucone na zimną kamienną posadzkę. Jestem tylko wspomnieniami, wspomnieniami zgromadzonymi w ściankach mojego kokonu, wspomnieniami, które powinnam byłam wchłonąć na nowo, kształtując się w gorącym letnim słońcu. Mogłam żyć i wzrastać tylko poprzez wspomnienia, jakie ofiarował mi twój gatunek. Wchłonęłam to, co mi daliście, a kiedy było już tego dosyć, ożyłam. Ale nie jako ja. Nie. Stałam się kształtem, który mi narzuciliście, i przyjęłam osobowość, która stanowiła sumę oczekiwań waszej rodziny. „Vivacią”.
Nagła zmiana pozycji odświeżyła fizyczny ból Prawego. Owiało go powietrze, dotknęły ciepłe promienie słońca. Nawet taki kontakt podrażnił jego obnażone ciało. Lecz najgorszy ze wszystkiego był głos, który zawołał do niego z mieszaniną zadowolenia i troski:
– Prawy?! Słyszysz mnie?! To ja, „Vivacia”. Gdzie jesteś, co takiego robisz, że w ogóle cię nie wyczuwam?
Poczuł, jak myśli statku sięgają ku niemu. Skulił się, nie chcąc, by dotknął jego umysłu. Zrobił się mniejszy, ukrył głębiej. W chwili, gdy „Vivacia” go dosięgnie, na pewno się dowie o wszystkim, co zrobił. Co się z nią stanie, gdy pojmie, kim jest naprawdę?
Boisz się, że to ją wpędzi w szaleństwo? Boisz się, że pociągnie za sobą ciebie?
W głosie, który formował tę myśl, była dzika radość, niemal groźba. Prawemu zrobiło się zimno ze strachu. W mgnieniu oka zrozumiał, że ta kryjówka nie jest schronieniem, lecz pułapką.
– „Vivacio”! – zawołał.
Jednakże ciało nie chciało go słuchać. Usta nie wydały dźwięku. Jestestwo smoczycy tłumiło nawet jego myśli, otulało je, dławiło i ograniczało. Próbował walczyć; dusił się pod ciężarem jej obecności. Trzymała go tak mocno, że nie mógł sobie przypomnieć, jak się oddycha. Serce biło mu nierówno. Przeszył go ból i ciało się szarpnęło. W odległym świecie, na zalanym słońcem pokładzie, jakieś głosy krzyczały w bezradnej trwodze. Wycofał się w bezruch ciała i duszy, który tylko o jeden stopień ciemności dzielił go od śmierci.
Dobrze. W głosie brzmiała satysfakcja. Nie ruszaj się, mały. Nie próbuj mi się przeciwstawiać, a nie będę musiała cię zabić. Pauza. Naprawdę nie chciałabym widzieć, jak umiera któreś z nas. Jesteśmy tak ze sobą spleceni, że śmierć któregokolwiek z nas stanowiłaby ryzyko dla innych. Zrozumiałbyś to, gdybyś tylko się nad tym zastanowił. Daję ci teraz na to czas. Użyj go, by rozważyć naszą sytuację.
Przez dłuższą chwilę Prawy skupiał się jedynie na przetrwaniu. Oddech się zatrzymał, a potem powietrze znów przepłynęło spazmatycznie przez płuca chorego. Bicie serca się wyrównało. Na obrzeżach jego świadomości rozbrzmiewały okrzyki ulgi. Ból wciąż kipiał. Prawy usiłował odciągnąć od niego umysł, zignorować ten zgiełk poważnie uszkodzonego ciała, tak, by jego myśli mogły się skupić na problemie przedstawionym mu przez smoczycę.
Skulił się, czując nagłe ukłucie smoczej irytacji.
Na wszystko, co lata, czy ty w ogóle nie masz rozumu? jak stworzenia takie jak ty zdołały przetrwać i dokładnie skazić świat, mając tak mało wiedzy o sobie? Nie cofaj się przed bólem i wyobraź sobie, że czyni cię silnym. Spójrz na niego, ty głupku! Usiłuje ci powiedzieć, co jest nie tak, żebyś mógł to naprawić. Nic dziwnego, że wszyscy żyjecie tak krótko. Nie, spójrz! Właśnie tak.
Marynarze, którzy trzymali rogi prześcieradła, na którym leżał Prawy, ułożyli go ostrożnie na pokładzie. Mimo to Bystry dostrzegł na jego twarzy skurcz bólu. Przypuszczał, że można to uznać za dobry znak; chłopak przynajmniej wciąż reaguje na ból. Lecz gdy przemówił do niego galion, Prawy nawet nie drgnął. Nikt z otaczających leżącą na wznak postać nie wiedział, jak bardzo zmartwiło to Bystrego. Pirat był pewien, że chłopak zareaguje na głos statku. To, że się tak nie stało, oznaczało, że być może zagarnie go śmierć. Bystry wierzył, że między życiem i śmiercią jest takie miejsce, gdzie ciało człowieka staje się ledwie żałosnym zwierzęciem, zdolnym jedynie do zwierzęcych odruchów. Widział to. Pod okrutną opieką Igrota jego ojciec trwał w tym stanie przez wiele dni. Być może właśnie tam znajdował się teraz Prawy.