Przytłumione światło w kabinie było litościwe. Tu, na zewnątrz, w ostrym świetle dnia, Bystry nie mógł się upierać, że Prawy wydobrzeje. Widać było każdy paskudny szczegół jego poparzonego ciała. Krótki atak skurczów naruszył wilgotne strupy, które zdołało wytworzyć ciało; z ran przesączał się na skórę płyn. Prawy umierał. Jego chłopiec-prorok, kapłan, który miał być jego wróżbitą, umierał, a przyszłość Bystrego jeszcze się nie narodziła. Niesprawiedliwość tego wszystkiego ścisnęła mu gardło. Był tak blisko, tak bardzo blisko spełnienia marzeń. Teraz, wraz ze śmiercią niedorostka, straci wszystko. Rozważanie tego stało się zbyt gorzkie. Zacisnął powieki, chroniąc się przed okrucieństwem losu.
– Och, Bystry! – zawołał statek cicho i Bystry pojął, że „Vivacia” odczuwa jego emocje na równi ze swoimi. – Nie pozwól mu umrzeć! – rzekła błagalnie. – Proszę. Ocaliłeś go przed wężem i morzem. Nie możesz go uratować teraz?
– Cicho! – rozkazał jej, niemal grubiańsko.
Musiał się zastanowić. Gdyby chłopiec teraz umarł, byłoby to zaprzeczeniem całego szczęścia, jakie kiedykolwiek przytrafiło się Bystremu. Byłoby to gorsze niż pech. Bystry nie mógł na to pozwolić.
Nie zważając na zgromadzoną załogę, która spoglądała na poranionego chłopca, Bystry niezdarnie usiadł na pokładzie. Długo patrzył na nieruchomą twarz Prawego. Przyłożył palec do zdrowego kawałka skóry na jego twarzy. Chłopiec wciąż nie miał zarostu, a skóra jego policzka była miękka. Bystremu kroiło się serce na widok tak zniszczonej urody Prawego.
– Prawy – poprosił cicho. – Chłopcze, to ja. Bystry. Powiedziałeś, że pójdziesz za mną. Wysłał cię Sa, byś mówił za mnie. Pamiętasz? Nie możesz teraz odejść, chłopcze. Nie, kiedy jesteśmy tak blisko naszych celów.
Miał świadomość, że wśród obserwujących go marynarzy rozlega się cichy pomruk. Współczucie, oni mu współczują. Poczuł ukłucie irytacji, że jego słowa odebrali jako słabość. Lecz nie, to nie litość czuli. Podniósł wzrok na ich twarze i zobaczył jedynie troskę, nie tylko o Prawego, ale i o swego kapitana. Byli poruszeni szacunkiem, jakim Bystry darzył rannego chłopca. Westchnął. Cóż, jeśli Prawy musi umrzeć, to wyciśnie z tego tyle dobrego, ile się da. Delikatnie pogładził go po policzku.
– Biedny chłopiec – mruknął na tyle głośno, by został usłyszany. – Tyle bólu. Miłosierdziem byłoby pozwolić ci odejść, prawda?
Zerknął na Ettę. Po jej policzkach płynęły łzy.
– Spróbuj go jeszcze napoić – polecił jej łagodnie. – Ale nie bądź zawiedziona. On jest teraz w rękach Sa.
Smoczyca wykoślawiła mu świadomość. Prawy nie widział swoimi oczyma ani nie pogrążył się w bólu. Smoczyca nagięła mu świadomość w kierunku, którego istnienia nigdy przedtem sobie nie wyobrażał. Czym był ból? Uszkodzonymi częściami ciała, wyłomami w murach broniących przed zewnętrznym światem. Bariery trzeba naprawić, a uszkodzone części rozbić i usunąć. Nic nie może przeszkodzić w wykonaniu tego zadania. Musi do tego użyć wszystkich swoich zasobów. Domagało się tego jego ciało, a ból był rozbrzmiewającym w nim alarmem.
– Prawy? – przebił się przez mętną ciemność głos Etty. – Oto woda.
Chwilę później poczuł na ustach irytujące łaskotanie wilgoci. Próbując tego uniknąć, poruszył wargami i się zakrztusił. Zaraz zrozumiał swój błąd. Jego ciało potrzebowało płynu do odbudowy. Potrzebowało wody, pożywienia i całkowitego odpoczynku wolnego od trosk.
Delikatny ucisk na policzku. Z bardzo daleka dobiegł znany mu głos:
– Umieraj, jeśli musisz, chłopcze. Ale wiedz, że to mnie boli. Ach, Prawy, jeśli mnie kochasz choć trochę, wynurz się i żyj. Nie porzucaj marzenia, które sam przepowiedziałeś.
Słowa utkwiły w nim, by mógł je później rozważyć. Nie miał teraz czasu dla Bystrego. Smok mu coś pokazywał, coś, co tak bardzo pochodziło od Sa, że Prawy się zastanawiał, jak do tej pory mógł tego w sobie nie zauważyć. Odsłaniały się przed nim mechanizmy działania jego ciała. W płucach szeptało powietrze, przez kończyny przepływała krew i wszystko to należało do niego. To nie było jakieś nieokiełznane terytorium; to było jego własne ciało. Mógł je naprawić.
Poczuł, że się rozluźnia. Niepowstrzymywane przez napięcie zasoby jego ciała płynęły ku uszkodzonym miejscom. Znał swoje potrzeby. Po chwili odnalazł niechętne mięśnie szczęk i leniwy język. Poruszył ustami.
– Wody – udało mu się wychrypieć. Uniósł zesztywniałą rękę w słabej próbie osłonięcia twarzy. – Cienia – poprosił.
Dotyk słońca i wiatru na jego uszkodzonej skórze powodował ból nie do wytrzymania.
– Przemówił! – ucieszyła się Etta.
– To kapitan – stwierdził któryś z marynarzy. – Wezwał go z powrotem od śmierci.
– Sama śmierć cofa się przed Bystrym! – ogłosił ktoś inny.
Szorstka dłoń, która tak delikatnie dotykała jego policzka, i silne ręce, które ostrożnie uniosły mu głowę i przytknęły cudownie chłodny, ociekający wodą kubek do jego ust, należały do Bystrego.
– Jesteś mój, Prawy – oznajmił pirat.
Prawy spełnił w milczeniu toast.
Sądzę, że mnie słyszysz, zatrąbiła Ta, Która Pamięta, płynąc w cieniu srebrzystego kadłuba. Dotrzymywała kroku statkowi. Czuję twój zapach. Wyczuwam cię, ale nie mogę znaleźć. Czy celowo się przede mną ukrywasz?
Zamilkła, wszystkimi zmysłami czekając na odpowiedź. Poczuła coś w wodzie, gorzką woń, przypominającą piekące toksyny z jej własnych gruczołów. Sączyło się z kadłuba statku, o ile coś takiego było możliwe. Zdawało się jej, że słyszy głosy, głosy tak odległe, że nie potrafiła wyłowić słów, słyszała jedynie, że mówiły. To nie miało sensu. Wężyca niemal się obawiała, że traci zmysły. Byłaby to gorzka ironia – w końcu osiągnąć wolność i dać się pokonać szaleństwu.
Zadrżała, uwalniając cienką smużkę toksyn.
Kim jesteś? – zapytała. Gdzie jesteś? Dlaczego ukrywasz się przede mną?
Czekała na odpowiedź. Na próżno. Nikt do niej nie przemówił, lecz była pewna, że ktoś słucha.
ROZDZIAŁ 4
Niebo nie było błękitne, o nie. Nie po tym, jak wzbiła się w powietrze, cóż bowiem mogłoby rościć sobie prawo do bycia błękitnym w porównaniu z jej lśniącą postacią? Smoczyca Tintaglia wygięła grzbiet, podziwiając blask słońca, srebrzącego się na jej ciemnoniebieskich łuskach. Brakło słów dla wyrażenia takiego piękna. Jednakże nawet ten cud nie był w stanie sprawić, by oderwała bystre spojrzenie od tego, co było ważniejsze nawet od jej chwały.
Daleko w dole, na polanie, poruszało się jedzenie. Utuczona letnim wypasem łania zbyt odważnie zapuściła się na leśną polanę. Głupie stworzenie! Niegdyś żaden jeleń nie wyszedłby na otwartą przestrzeń, nie zerknąwszy przedtem czujnie w górę. Czyżby smoki naprawdę zniknęły ze świata tak dawno temu, że kopytne porzuciły swój respekt dla nieba? Szybko da im nauczkę. Tintaglia złożyła skrzydła i runęła w dół. Dopiero, gdy była na tyle blisko, by mieć pewność, że jeleń jej nie umknie, obwieściła na głos, że poluje. Melodyjne trąbienie pikującej smoczycy, brzmiące jak „Kii-i”, przeszyło spokój poranka. Chwyciła łup pazurami przednich łap i przycisnęła go do piersi, a masywne tylne nogi przejęły impet lądowania. Na powrót wzbiła się bez wysiłku w powietrze, unosząc jelenia. Łania znieruchomiała, przerażona. Sparaliżowało ją szybkie ugryzienie w kark. Tintaglia zaniosła łup na skalną półkę z widokiem na szeroką dolinę Rzeki Deszczowej. Tam wychłeptała kałużę wypływającej z posiłku krwi, a potem zaczęła zaspokajać głód, oddzierając ciemnoczerwone połcie mięsa; łykała je, odrzucając do tyłu głowę. Niewiarygodnie zmysłowa przyjemność jedzenia niemal ją obezwładniła. Smak gorącego krwistego mięsa i wstrętny odór rozlanych wnętrzności łączyły się z fizycznym doznaniem wypełniania żołądka wielkimi kawałami pożywienia. Czuła, jak jej ciało się odnawia. Dodawało jej sił nawet słoneczne światło wsiąkające w jej łuski.