Kiedy legła, by się przespać po posiłku, naszła ją irytująca myśl. Przed zabiciem łani dokądś zmierzała. Przyjrzała się grze światła na swoich zamkniętych powiekach. Cóż to było takiego? Ach. Ludzie. Miała zamiar ich uratować. Westchnęła ciężko, zapadając w głębszy sen. Ale przecież nie łamała żadnej obietnicy, bo jak obietnica dana insektowi przez kogoś takiego, jak ona, może wiązać czyjś honor?
No tak. Oni ją uwolnili.
Zapewne już nie żyli i niewątpliwie i tak już było za późno, by ich ratować. Leniwie podążyła ku nim myślami. Odkrycie, że oboje nadal żyją, było niemal irytujące, choć ich myśli przypominały teraz nikłe brzęczenie komara.
Z westchnieniem uniosła głowę i rozbudziła się na tyle, by wstać. Uratuje samca, zdecydowała, idąc na kompromis ze sobą. Wiedziała dokładnie, gdzie jest. Samica wpadła do wody i może się teraz znajdować wszędzie.
Tintaglia podeszła do krawędzi urwiska i wzbiła się w powietrze.
– Jestem taki głodny – oznajmił drżącym głosem Selden. Jeszcze mocniej przywarł do Brasa, szukając ciepła, które ten raptownie tracił.
Bras nie miał już w sobie aż tyle ducha, by odpowiedzieć dygoczącemu chłopcu. Razem z Seldenem leżeli na materacu z gałęzi, który stopniowo tonął w podnoszącym się błocie. Kiedy błoto go pochłonie, zniszczy też ostatki nadziei. Jedyne wyjście z komnaty znajdowało się wysoko w górze. Próbowali zbudować coś w rodzaju podestu, ale kiedy tylko wznieśli kopiec z zawalonej ziemi i konarów, zalało go błoto. Bras wiedział, że tu zginą, a chłopiec potrafił tylko jęczeć, że jest głodny.
Miał ochotę nim potrząsnąć, by przywrócić mu rozsądek, ale zamiast tego objął go i rzekł pocieszająco:
– Ktoś musiał widzieć smoczycę. Moja matka i brat usłyszą o tym i domyślą się, skąd się wzięła. Przyślą pomoc. – W głębi serca wątpił w swoje słowa. – Odpocznij trochę.
– Jestem taki głodny – powtórzył Selden i westchnął. – W pewnym sensie było warto. Zobaczyłem, jak smoczyca wzlatuje w niebo.
Odwrócił twarz ku piersi Brasa i zastygł w bezruchu. Mężczyzna zamknął oczy. Czy to może być takie proste? Czy mogą zwyczajnie zasnąć i umrzeć? Spróbował pomyśleć o czymś dostatecznie ważnym, co zmobilizowałoby go do dalszej walki. Słodka. Jednakże Słodka najprawdopodobniej już nie żyła, zagrzebana gdzieś w ruinach miasta. Miasto było jedyną rzeczą, na której mu zależało, zanim odkrył Słodką, a teraz całe legło w gruzach. Nigdy nie odkryje jego sekretów. Może najbardziej się do niego zbliży, umierając tutaj i stając się jednym z tych sekretów. W głębi serca zgadzał się z Seldenem. Przynajmniej uwolnił smoczycę. Tintaglia wyleciała na wolność. To już coś, choć nie wystarczało, by żyć dalej. Być może to powód, by umrzeć zadowolonym. Ocalił ją.
Poczuł następny niewielki wstrząs. Obluzowane kawałki gruntu pospadały w błoto. Może zawali się całe sklepienie; to im zapewni szybki koniec.
Twarz owiało mu chłodne i ciężkie od gadziego zapachu powietrze. Otworzył oczy i ujrzał głowę Tintaglii wetkniętą do komnaty.
– Nadal żywy? – powitała go.
– Wróciłaś? – zapytał z niedowierzaniem.
Nie odpowiedziała. Cofnęła łeb wielkości kuca i szponami przednich łap zaczęła rozdzierać ziemię wokół otworu. Do komnaty posypały się kamienie, ziemia i kawałki sklepienia. Selden obudził się z krzykiem i wtulił w Brasa.
– Nie, wszystko w porządku. Myślę, że ona próbuje nas uratować.
Bras usiłował nadać głosowi krzepiący ton, osłaniając chłopca przed deszczem odłamków.
Ziemia i kamienie wciąż się zsuwały, ale otwór w sklepieniu się powiększył. Do komnaty wpadło więcej światła.
– Wejdźcie na to – rozkazała im nagle Tintaglia.
Chwilę później do komnaty wsunął się jej łeb. W pysku trzymała mocno spory fragment drzewa, jakby była terierem, który przyniósł patyk. Oddech z jej nozdrzy parował w chłodzie komnaty, a gadzi zapach dusił. Bras zebrał resztki sił, by wstać i podnieść Seldena, żeby chłopiec mógł się wdrapać na kłodę. Sam uchwycił się drugiego jej końca i smoczyca natychmiast ich uniosła. Na moment utknęli w otworze, lecz Tintaglia wyrwała kłodę bez najmniejszej troski o to, jak słabo się jej trzymają.
W następnej chwili upuściła ich na porośniętą mchem ziemię. Rozciągnęli się na samotnym pagórku, wyrastającym w bagnistym lesie i kryjącym pod sobą podziemną kopułę. Selden odszedł chwiejnie od kłody i padł na ziemię, płacząc z ulgi. Bras się zachwiał, ale nie upadł.
– Dziękuję ci – zdołał powiedzieć.
– Nie musisz mi dziękować. Zrobiłam to, co obiecałam. – Rozdęła nozdrza i Brasa ogrzał podmuch parującego oddechu. – Będziecie teraz żyć?
To było raczej stwierdzenie niż pytanie.
Zaczęły mu się trząść nogi i żeby nie upaść, musiał osunąć się na kolana.
– Jeśli zdołamy szybko wrócić do Trehaug. Potrzebujemy jedzenia. I ciepła.
– Sądzę, że mogłabym was tam zanieść – stwierdziła niechętnie.
– Dzięki niech będą Sa – wyszeptał najżarliwszą modlitwę w swym życiu Bras.
Dźwignął się i chwiejnym krokiem podszedł do chłopca. Nachylił się i chwycił go, zamierzając podnieść, ale przekonał się, że ma tylko tyle siły, by postawić Seldena na nogi. Na wpół go wlokąc, ruszył w stronę Tintaglii.
– Jestem wycieńczony – powiedział. – Będziesz musiała przysiąść, żebyśmy mogli wspiąć się na twój grzbiet.
Oczy smoczycy zawirowały srebrzystą pogardą.
– Przysiąść? – zapytała. – Wy na moim grzbiecie? Nie sądzę, człowiecze.
– Ale… powiedziałaś, że zaniesiesz nas do Trehaug.
– Zaniosę. Tyle że żadna istota nie będzie mnie dosiadać, a już na pewno nie człowiek. Zaniosę was w szponach. Stańcie przede mną. Chwycę was i zaniosę do domu.
Bras spojrzał z powątpiewaniem na jej pokryte łuskami przednie łapy. Miała srebrne, połyskliwe i ostre pazury. Nie widział, jak może trzymać ich na tyle mocno, by ich unieść, nie przebijając jednocześnie na wylot. Spojrzał w dół na chłopca i na jego uniesionej ku górze twarzy dostrzegł jak w lustrze te same wątpliwości.
– Boisz się? – zapytał go cicho.
Selden zastanawiał się przez chwilę.
– Jestem bardziej głodny niż przestraszony – zdecydował. Wyprostował się i powiódł wzrokiem po smoczycy. Kiedy spojrzał z powrotem na Brasa, twarz mu promieniała. Pokręcił głową w zachwycie. – Legendy. Gobeliny i malowidła. Wszystkie bledną w porównaniu z jej blaskiem. Jest zbyt zdumiewająca, by w nią wątpić czy się jej bać. Nawet gdyby mnie teraz zabiła, i tak umarłbym otoczony jej chwałą. – Przesadne słowa chłopca wstrząsnęły Brasem. Wraz z głębokim oddechem Selden przywołał resztki sił. Bras wiedział, jakiego wysiłku wymagało od niego wyprostowanie się i oznajmienie: – Pozwolę jej mnie zanieść.