– Tak? Naprawdę? – zapytała smoczyca kpiąco.
Jej oczy lśniły zarówno rozbawieniem, jak i zadowoleniem z pochlebstwa chłopaka.
– Pozwolimy – oświadczył Bras zdecydowanie.
Selden milczał u jego boku, lecz sapnął, gdy smoczyca nagle wspięła się na zadnie nogi. Górowała nad nimi. Nic w całym życiu Brasa nie było tak trudne, jak stanie bez ruchu, kiedy smoczyca wyciągnęła ku nim szponiaste przednie łapy. Zanim objęła go palcami, przesunęła po nim czubkami pazurów, mierząc go, A potem poczuł na plecach ostre końce dwóch pazurów. Przycisnęła ich obu do piersi, niczym wiewiórka cenny orzech. Kiedy przysiadła na potężnych zadnich łapach i skoczyła ku niebu, Selden krzyknął mimo woli.
Wznosili się miarowo do wtóru uderzeń błękitnych skrzydeł. Bras wykręcił szyję i ujrzał w dole czubki drzew, na widok których zakręciło mu się w głowie. Żołądek mu podskoczył, lecz w następnej chwili serce nabrzmiało zachwytem. Niemal zapomniał o strachu wobec tego niebezpiecznego nowego spojrzenia na świat. Daleko w dole rozpościerała się zielona, falująca dolina lasu deszczowego. Smoczyca niosła ich w górę, wciąż w górę, zataczając coraz szerszą spiralę, dzięki czemu Bras mógł od czasu do czasu zerknąć na otwartą rzekę, meandrującą przez bujną roślinność. Spostrzegł, że szara woda jest jaśniejsza niż zwykle. Czasami, po dużych trzęsieniach ziemi, na wiele dni stawała się biała i kwaśna; wtedy każdy, kto po niej pływał, powinien uważać na swoją łódź. Biała woda szybko pożerała drewno. Smoczyca przechyliła się i zawróciła w głąb lądu, w górę rzeki. Wtedy Bras zobaczył Trehaug i poczuł jego zapach. Miasto widziane z góry zwieszało się z gałęzi drzew niczym ozdobne latarnie. W nieruchomym powietrzu unosił się dym z licznych kuchni.
– To tutaj! – wykrzyknął, odpowiadając na nieme pytanie smoczycy i wtedy uświadomił sobie, że wcale nie musiał się odzywać.
W bliskości smoka ich dawna więź się odnowiła. Przeszył go chłodny dreszcz przeczucia, lecz wtedy wyczuł jej sardoniczną odpowiedź: „Nie musisz się martwić”. Dalsze zaangażowanie w ludzkie sprawy nie leżało w jej planach.
Kiedy zniżali się przyprawiającą o zawroty głowy spiralą, odczuwał niemal wdzięczność, że ma pusty żołądek. Migały mu obrazy miasta i rzeki, a także pokazujących ich i krzyczących ludzi, którzy pierzchali przed smoczycą. Wyczuł jej niezadowolenie z powodu braku szerokiej, płaskiej powierzchni, przygotowanej jako lądowisko dla smoka. Co to za miasto?
Wylądowali na nabrzeżu. Pomosty, unoszące się i opadające w zależności od ilości wody w rzece, ugięły się od uderzenia. Nad ich krawędzie strzelił biały pył wodny, a cumujący obok „Pojętny” zaczął się niepokojąco kołysać. Żywostatek ryknął ze zdumienia. Kiedy rozkołysany pomost się uniósł pod ciężarem smoka, Tintaglia rozwarła szpony. Bras i Selden upadli pod jej łapy; odwróciła się od nich, by móc je opuścić na deski.
– Teraz przeżyjecie – stwierdziła.
– Teraz… prze… żyjemy – wydyszał Bras.
Selden leżał jak ogłuszony królik.
Bras słyszał tupot stóp i pomruk tłumionych rozmów. Podniósł wzrok. Na pomosty wlewała się istna fala ludzi. Wielu było pokrytych błotem po długim kopaniu. Mimo zdumienia na twarzach, wszyscy wyglądali na zmęczonych. Nieliczni ściskali narzędzia, jakby to była broń. Wszyscy zatrzymali się na końcu pomostu. Ludzie wpatrywali się w Tintaglię i pokazywali ją sobie palcami. Ich pełne niedowierzania okrzyki zmieniły się w ryk. Bras wypatrzył matkę, łokciami torującą sobie drogę poprzez tłum. Kiedy dotarła do pierwszego szeregu osłupiałych gapiów, samotnie wystąpiła z tłumu i ostrożnie zbliżyła się do smoczycy. A potem dostrzegła Brasa i straciła wszelkie zainteresowanie ogromnym zwierzem.
– Bras? – zapytała z niedowierzaniem. – Bras! – Głos jej się załamał. – Żyjesz? Chwała niech będzie Sa!
Podbiegła i uklękła przy nim.
Uścisnął jej rękę.
– Ona żyje – powiedział. – Miałem rację. Smoczyca żyje.
Zanim Yani zdołała się odezwać, przerwało im przeciągłe zawodzenie. Bras zobaczył, jak z grupki gapiów wyrywa się Keffria i biegnie co sił wzdłuż pomostu do Seldena. Przyklękła obok niego i porwała swego syna w ramiona.
– Och, dzięki Sa, on żyje. Ale co ze Słodką? Gdzie jest Słodka, gdzie moja córka?
– Nie znalazłem jej. Obawiam się, że zginęła w mieście – wypowiedział te trudne słowa Bras.
Niczym zrywający się wiatr, z gardła Keffrii wydobył się okrzyk, który zmienił się w przeszywający krzyk sprzeciwu.
– Nie, nie, nie! – zawodziła.
Selden pobladł w jej objęciach. Rysy twarzy twardego małego chłopca, który towarzyszył Brasowi w tej ciężkiej próbie, nagle z drżeniem zmieniły się w rysy dziecka. Dołączył swój szloch do zawodzenia matki.
– Mamo, nie płacz! Nie płacz!
Ciągnął ją za rękę w daremnej próbie zwrócenia na siebie uwagi.
– Ta, którą zwiesz Słodką, nie umarła – przerwała jej ostro smoczyca. – Przestań miauczeć i przestań się rozczulać nad sobą.
– Nie umarła?! – wykrzyknął Bras.
Jego słowa powtórzył Selden. Pochwycił zawodzącą matkę i potrząsnął nią.
– Mamo, słuchaj, nie słyszałaś, co powiedziała smoczyca? Powiedziała, że Słodka nie umarła. Przestań płakać, Słodka nie umarła! – Lśniącymi oczyma patrzył na Tintaglię. – Możesz zaufać smoczycy. Kiedy mnie niosła, czułem jej mądrość przez skórę!
Słowa Seldena utonęły w narastającym chórze głosów ludzi zgromadzonych na nabrzeżu. Niektórzy krzyczeli ze zdumienia.
– Przemówiła!
– Smoczyca przemówiła!
– Słyszeliście to?
Jedni kiwali zaskoczeni głowami, inni domagali się wyjaśnień, co też ich towarzysze mają na myśli.
– Nic nie słyszałem.
– Prychnęła. I tyle.
Srebrne oczy Tintaglii poszarzały z obrzydzenia.
– Ich umysły są za małe, by chociaż przemówić do mojego. Ach, ludzie! – Wyciągnęła długą szyję. – Odsuń się, Brasie Khuprusie. Skończyłam z tobą i twoim gatunkiem. Wypełniłam zobowiązanie.
– Nie! Zaczekaj! – Bras uwolnił szarpnięciem ramię z uścisku matki. Zuchwale chwycił za zakończony pazurem koniec lśniącego skrzydła Tintaglii. – Nie możesz jeszcze odlecieć. Powiedziałaś, że Słodka wciąż żyje. Ale gdzie jest? Skąd wiesz, że żyje? Jest bezpieczna?
Tintaglia bez wysiłku wyswobodziła pazur.
– Przez chwilę byłyśmy połączone, jak doskonale o tym wiesz, Brasie Khuprusie. Dlatego też zachowuję niejaką świadomość jej obecności. Gdzie jest, nie wiem, poza tym, że unosi się na wodzie. Na rzece, zakładam, sądząc po strachu, jaki odczuwa. Jest głodna i spragniona, ale poza tym, o ile potrafię stwierdzić, nic jej nie jest.
Bras padł przed smoczycą na kolana.
– Zabierz mnie do niej. Błagam cię. Jeśli uczynisz dla mnie tę jedną rzecz, na zawsze będę twoim dłużnikiem.
Tintaglię ogarnęło rozbawienie. Bras poznał to po szybkim wirowaniu kolorów jej oczu i nieznacznym rozdęciu nozdrzy.
– Nie potrzebuję twoich usług, człowiecze. A twoje towarzystwo mnie nudzi. Żegnaj. – Uniosła skrzydła i zaczęła je rozpościerać. – Odejdź, jeśli nie chcesz zostać przewrócony.
Bras skoczył ku niej. Jej pokryte gładkimi łuskami ciało nie dawało żadnego oparcia jego ślizgającym się dłoniom. Przywarł do przedniej nogi smoczycy, oplótłszy ją rękami, jakby był dzieckiem trzymającym się kurczowo matki. W jego słowach brzmiała jednak siła i wściekłość.
– Nie możesz odejść, smoczyco Tintaglio! Nie możesz zostawić Słodkiej, by zginęła. Wiesz, że dla uwolnienia ciebie zrobiła tyle samo, co ja. Otworzyła się na wspomnienia miasta. Odkryła tajemny mechanizm otwierający wielką ścianę. Gdyby cię nie odnalazła, nie wszedłbym do miasta. Byłabyś w tej chwili pogrzebana pod ziemią! Nie możesz się odwrócić od takiego długu! Nie możesz.