Słyszał za sobą chaotyczne pytania i rozmowę, jaką prowadziła jego matka z Seldenem i Keffrią. Nie dbał o to, co podsłuchają; nie dbał o to, co mówił im chłopiec. W tej chwili mógł myśleć jedynie o Słodkiej.
– W rzece płynie biała woda – mówił dalej do smoczycy. – Biała woda zżera łodzie. Jeśli Słodka znajduje się na rzece na kłodzie albo tratwie, woda strawi je, a potem ją. Umrze, ponieważ zapuściła się do miasta, by spróbować cię uratować.
Gniew smoczycy był tak wielki, że jej oczy zawirowały szarością przetykaną szkarłatem. Parsknęła gorącym powietrzem, którego podmuch niemal przewrócił Brasa. A potem chwyciła go przednią łapą, jakby był lalką wypchaną trocinami. Szpony zacisnęły się boleśnie wokół jego klatki piersiowej; ledwie mógł oddychać.
– Dobrze, insekcie! – syknęła. – Pomogę ci ją znaleźć. Ale potem koniec zadawania się z tobą i twoimi pobratymcami. Ponieważ bez względu na to, jak wielkie dobro mogłeś mi wraz z nią wyświadczyć, twoi pobratymcy dopuścili się wobec całego mojego gatunku wielkiego zła. – Uniosła go i wyciągnęła w stronę żywostatku. „Pojętny” patrzył na nich tak, jakby umierał. – Nie myśl, że nie wiem! Módl się, bym zapomniała! Módl się, byś nigdy już mnie nie ujrzał!
Bras nie mógł nabrać tchu, by jej odpowiedzieć, ale ona nie czekała na odpowiedź. Wyskoczyła w górę porężnym susem. Ci, którzy odważyli się wejść na pomost, przewrócili się na nagle rozkołysane deski. Unoszony przez smoczycę Bras usłyszał pełen przerażenia wrzask matki. A potem wszystko zagłuszył szum wiatru.
Przedtem nie wiedział, jak podczas wcześniejszego lotu Tintaglia dbała o niego i Seldena. Teraz wznosiła się tak szybko, że czuł pulsowanie krwi w twarzy i ucisk w uszach. Jego żołądek z całą pewnością został daleko na dole. Czuł wściekłość kipiącą w smoczycy. Posługując się jej imieniem, zawstydził ją przed innymi ludźmi. Wyjawił je tym, którzy nie mieli do niego żadnego prawa.
Nabrał tchu, ale nie potrafił znaleźć słów. Przeprosiny mogłyby się okazać równie wielkim błędem, jak powiedzenie jej, że jest to Słodkiej winna. Zmilczał więc i chwycił za szpony, usiłując rozluźnić ich chwyt dookoła żeber.
– Chcesz, żebym je rozwarła, Brasie Khuprusie? – zapytała drwiąco smoczyca.
I rozwarła szpony, lecz zanim Bras wyśliznął się z nich ku śmierci, znów je mocno zacisnęła. Nagle przechyliła się i zaczęła zataczać szerokie kręgi nad rzeką. Znajdowali się za wysoko, by cokolwiek widzieć. Porośnięty lasem teren pod nimi był falującym dywanem zieleni, a rzeka stanowiła białą wstążkę. Smoczyca odpowiedziała na myśli Brasa.
– Oczy smoka nie są takie jak oczy drapieżnika. Widzę stąd tyle, ile potrzebuję zobaczyć. Nie ma jej w zasięgu wzroku. Musiała zostać zniesiona w dół rzeki.
– Zejdź niżej – poprosił Bras. – Pozwól, bym poszukał jej moim wzrokiem. Jeśli znajduje się na płyciźnie, mogą ją zasłaniać drzewa. Proszę cię.
Nie odpowiedziała, lecz obniżyła lot tak szybko, że pociemniało mu w oczach, i poleciała wzdłuż rzeki. Bras ściskał smocze szpony obiema rękami i starał się obserwować całą szerokość rzeki i jej brzegi. Tintaglia leciała za szybko. Usiłował przekonać samego siebie, że ostrzejsze zmysły smoczycy wykryłyby Słodką nawet wtedy, gdyby on jej nie zauważył, lecz po pewnym czasie w jego sercu na dobre zagościła rozpacz. Zalecieli zbyt daleko. Jeśli jej nie znaleźli, to dlatego że Słodkiej już nie ma.
– Tam! – zawołała nagle Tintaglia.
Spojrzał, lecz nic nie zobaczył. Smoczyca przechyliła się i zawróciła ze zwinnością jaskółki.
– Tam. W tej łódce, z dwiema innymi osobami. Blisko środka rzeki. Teraz ją widzisz?
– Tak! – Zalała go fala radości, a zaraz potem przerażenia. Kiedy Tintaglia zbliżyła się do łódki, Bras spostrzegł, że jest też w niej satrapa i jego Towarzyszka. – Możesz podnieść ją z łódki? – zapytał.
– Być może. Jeśli przy okazji cię upuszczę i zatopię łódkę. Istnieje szansa, że mogłabym porwać tę samicę, łamiąc jej zaledwie kilka żeber. Czy tego chcesz?
– Nie! – Zaczął gorączkowo myśleć. – Czy smoki umieją pływać? Mogłabyś wylądować obok niej w rzece?
– Nie jestem kaczką! – odparła z wyraźnym niesmakiem. – Jeśli chcemy wylądować w wodzie, nie zatrzymujemy się na powierzchni, lecz nurkujemy do samego dna i stamtąd wychodzimy na brzeg. Chybaby ci się to nie spodobało.
Chwytał się najmniejszej nadziei.
– Mogłabyś upuścić mnie do łódki?
– Po co? Chcesz utonąć wraz z nią? Nie bądź niemądry. Podmuch powietrza spod moich skrzydeł zatopiłby łódkę na długo przedtem, nim znalazłabym się na tyle blisko niej, by przebić tobą dno. Zrobiłam, co do mnie należało, człowiecze. Znalazłam ją dla ciebie. Skoro już wiesz, gdzie ona jest, uratowanie jej należy do ciebie i innych ludzi. Moja rola się skończyła.
Nie przyniosło mu to żadnej pociechy. Kiedy przelatywali nad Słodką, widział, jak unosi ku nim twarz. Niemal sobie wyobrażał, że usłyszał, jak błaga go o ratunek. Lecz smoczyca miała rację. Nie mogli dla Słodkiej nic zrobić, nie narażając ich wszystkich na większe niebezpieczeństwo.
– Zanieś mnie z powrotem do Trehaug, szybko – poprosił Bras. – Jeśli „Pojętny” wyruszy za nią teraz, postawiwszy wszystkie żagle, być może dogonimy łódkę, zanim rzeka ją pochłonie.
– Mądry plan! – mruknęła sarkastycznie smoczyca. – Jeszcze mądrzej byłoby, gdybyś od razu wyruszył statkiem, zamiast zatrudniać mnie. Mówiłam ci, że ona jest na rzece.
Zimna logika smoczycy odebrała mu ducha. Bras nie wiedział co odpowiedzieć. Raz jeszcze potężne skrzydła Tintaglii wyniosły ich wysoko nad las; ziemia przesuwała się szybko pod nimi.
– Nie możesz mi pomóc w żaden sposób? – zapytał żałośnie Bras, kiedy smoczyca zaczęła krążyć nad miastem.
Na jej widok wszyscy ludzie znajdujący się na pomostach pobiegli na brzeg. Podmuch spod jej skrzydeł miotał „Pojętnym”. Jeszcze raz potężne zadnie nogi Tintaglii przyjęły impet lądowania, a pomost się potężnie zakołysał. Uniosła Brasa w szponach, wykrzywiając szyję i odwracając łeb, by skupić na nim spojrzenie srebrzystego oka.
– Jestem smoczycą, mały człowieczku. Jestem ostatnią Władczynią Trzech Królestw. Jeśli gdziekolwiek pozostali jeszcze jacyś moi pobratymcy, muszę ich odszukać i im pomóc. Nie mogę się zajmować taką krótkotrwałą iskierką bytu jak ty. Radź więc sobie, jak umiesz. Sam. Ja odchodzę. Wątpię, czy się jeszcze kiedyś spotkamy.
Postawiła go na pomoście. Jeśli chciała być delikatna, nie udało jej się to. Kiedy zaczął się chwiejnie oddalać, poczuł nagły wstrząs, bardziej umysłem niż ciałem. Nagle ogarnął go rozpaczliwy strach, że zapomniał o czymś ogromnie ważnym, a potem uświadomił sobie, że zniknęła jego umysłowa więź ze smoczycą. Tintaglia odseparowała się od niego. Ta strata przyprawiła go o zawrót głowy. Wyglądało na to, że czerpał z tej więzi jakieś siły, bo nagle zdał sobie sprawę, że jest głodny, spragniony i bardzo zmęczony. Udało mu się przejść kilka kroków, a potem osunął się na kolana. Dobrze, że tak się stało, bo i tak by upadł, kiedy smoczyca rozkołysała pomost, wzbijając się w powietrze. Po raz ostatni owionął go jej gadzi smród. Bez żadnego powodu do oczu napłynęły mu łzy, wywołane poczuciem straty.
Stojący na rozkołysanym pomoście Bras uświadomił sobie, że obok niego klęczy jego matka. Tuliła jego głowę na podołku.
– Zrobiła ci krzywdę? – zapytała. – Brasie. Możesz mówić, Brasie? Jesteś ranny?
Odetchnął głęboko.