Słodka prychnęła drwiąco.
– Nie sądzę byś w tej sytuacji mógł na kogokolwiek wrzeszczeć. W rzeczywistości jesteś uzależniony od ich dobrej woli znacznie bardziej niż oni od twojej. Jakże łatwo mogliby cię sprzedać temu, kto da najwięcej, nie zważając na to, czy kupujący cię zamorduje, zatrzyma jako zakładnika, czy przywróci na tron! A co do ich roszczeń wobec tych ziem, pochodzą one bezpośrednio z ręki satrapy Esclepiusa, twojego przodka. Pierwotna karta praw dla Kupców Miasta Wolnego Handlu określała tylko to, ile ziemi może zająć każdy osadnik, a nie w jakim miejscu. Kupcy z Deszczowych Ostępów oznaczyli swoje działki tutaj, a Kupcy z Miasta Wolnego Handlu przy Zatoce Miasta Wolnego Handlu. Roszczenia i jednych, i drugich są uczciwe i zatwierdzone dawno temu, oraz dobrze udokumentowane ptzez jamailliańskie prawo. W przeciwieństwie do roszczeń Nowych Kupców, których nam narzuciłeś.
Przez moment jej słowa wisiały w ciszy. Potem satrapa zmusił się do oschłego śmiechu.
– Ależ zabawnie jest słuchać, jak ich bronisz! Jesteś zwykłą ciemną wieśniaczką. Spójrz tylko na siebie, odzianą w łachmany i pokrytą brudem, z twarzą na zawsze zniekształconą przez tych renegatów! A mimo to ich bronisz. Dlaczego? Ach, niech zgadnę. To dlatego, że wiesz, iż żaden mężczyzna nigdy cię już nie zechce. Jedyną twoją nadzieją jest wejście poprzez małżeństwo do rodziny, w której twoi bliscy będą równie zniekształceni, gdzie będziesz mogła się ukryć za zasłoną i gdzie nikt nie będzie się gapił na twoją szpetotę. To żałosne! Gdyby nie działania tych buntowników, mógłbym cię wybrać na Towarzyszkę. Davad Nowel wstawił się za tobą, a twoje niezdarne próby tańca i konwersacji wydały mi się uroczo prowincjonalne. Ale teraz? Też coś! – Łódka zakołysała się lekko od jego pogardliwego machnięcia ręką. – Nie ma nic bardziej wynaturzonego niż piękna kobieta, której twarz została oszpecona. Znaczniejsze rody Jamaillii nie przyjęłyby cię nawet jako domowej niewolnicy. W arystokratycznym domu nie ma miejsca dla takiej dysharmonii.
Słodka nie chciała na niego spoglądać. I bez tego potrafiła sobie wyobrazić, jak pogardliwie wykrzywia usta. Próbowała się rozzłościć na tę jego arogancję; powiedziała sobie, że to głupi laluś. Jednakże od owej nocy, gdy omal nie zginęła w przewróconym powozie, nie widziała swej twarzy. Kiedy powracała do zdrowia w Trehaug, nie pozwalano jej patrzeć w lustro. Jej matka i nawet Bras jakby nie zważali na jej obrażenia. Lecz będą na nie zważać, podpowiadało jej zdradzieckie serce. Będą musieli – matka, ponieważ jest jej matką, a Bras, ponieważ czuje się odpowiedzialny za wypadek powozu. Jak duża była ta blizna? Badana palcami szrama na czole wydawała się długa i postrzępiona. Teraz Słodka zaczęła się zastanawiać: czy jest pomarszczona, czy ściąga jej twarz w jedną stronę? Zanurzyła w wodzie deskę, mocno ściskając ją oburącz. Nie przerwie wiosłowania, nie da mu tej satysfakcji. Nie zobaczy, jak jej palce błądzą po bliźnie. Zacisnęła zęby i płynęła dalej.
Po kilku kolejnych pchnięciach łódka raptem nabrała szybkości. Zakołysała się nieznacznie w bok, a potem, gdy Słodka zanurzyła deskę w rozpaczliwej próbie zawrócenia ku płyciznom, obróciła się dookoła. Słodka odłożyła prowizoryczne wiosło i chwyciła jeszcze jedną deskę z dna łódki.
– Musisz sterować, kiedy będę wiosłowała – wydyszała do satrapy. – W przeciwnym wypadku zniesie nas na środek rzeki.
Spojrzał na deskę, którą wyciągnęła w jego stronę.
– Sterować? – zapytał, niechętnie biorąc kawałek drewna.
Słodka usiłowała mówić spokojnie:
– Wsadź tę deskę do wody za nami. Trzymaj mocno za jeden koniec i używaj jej jak kotwicy, żeby zwrócić nas ku płyciznom, kiedy ja będę wiosłować w tym kierunku.
Satrapa trzymał deskę w swych delikatnych dłoniach, jakby nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Słodka chwyciła swoją deskę, ponownie zanurzyła ją w wodzie i zdumiała się nagłą siłą prądu. Niewprawnie trzymała koniec wiosła, próbując się przeciwstawić nurtowi, który oddalał ich od brzegu. Gdy wypłynęli spod pochylonych drzew, dotknęło ich światło poranka. Nagle wodę oświetlił blask słoneczny, czyniąc ją nieznośnie jasną po dotychczasowym mroku. Za plecami Słodkiej rozległ się okrzyk złości i towarzyszący mu plusk. Odwróciła głowę, by zobaczyć, co się stało. Satrapa miał puste ręce.
– Rzeka wyrwała mi ją z rąk! – pożalił się.
– Ty durniu! – wrzasnęła Słodka. – Jak będziemy teraz sterować?
Twarz satrapy pociemniała z wściekłości.
– Jak śmiesz tak się do mnie odzywać?! To ty jesteś durna, skoro sądziłaś, że w ogóle coś nam to pomoże. Ta deska nawet nie miała kształtu wiosła. Poza tym, nawet gdyby dało się nią sterować, nie byłaby nam potrzebna. Użyj oczu, dziewko. Nie mamy się czego bać. Oto miasto! Rzeka niesie nas wprost ku niemu.
– Albo obok niego! – odparła Słodka.
Odwróciła się od niego z obrzydzeniem, by skupić siły i myśli na samotnej walce z rzeką. Przez moment patrzyła na imponująco położone Trehaug. Oglądane od dołu, miasto unosiło się wśród olbrzymich drzew niczym zamczysko o wielu wieżach. Na poziomie wody, do rzędu drzew było umocowane długie nabrzeże. Cumował tam „Pojętny”, lecz dziób żywostatku był od nich odwrócony. Słodka nie widziała nawet galionu. Wiosłowała gorączkowo.
– Kiedy się zbliżymy – wydyszała między pociągnięciami – wołajcie o pomoc. Może nas usłyszeć statek albo ludzie na nabrzeżu. Nawet jeśli przepłyniemy obok, mogą wysłać za nami ratowników.
– Na nabrzeżu nie widzę nikogo – oznajmił drwiąco satrapa. – Prawdę mówiąc, nigdzie nikogo nie widzę. Co za leniwi ludzie, żeby jeszcze się wylegiwać w łóżkach.
– Nikogo? – wysapała Słodka.
Nie miała już sił. Deska, którą trzymała, podskakiwała na powierzchni wody. Z każdą chwilą coraz bardziej znosiło ich na rzekę. Słodka uniosła wzrok ku miastu. Było blisko, o wiele bliżej niż przed chwilą. I satrapa miał rację. Z kilku kominów unosił się dym, ale poza tym Trehaug wyglądało na opuszczone. Ogarnęło ją głębokie poczucie, że coś się stało. Gdzie są wszyscy? Gdzie się podziała codzienna krzątanina na podestach i schodach?
– „Pojętny”! – zawołała, ale jej pozbawiony tchu krzyk był słaby.
Szum pędzącej wody porwał głos Słodkiej.
Towarzyszka Kekki chyba nagle zrozumiała, co się dzieje.
– Pomocy! Pomocy! – krzyknęła cienkim, dziecięcym głosikiem. Lekkomyślnie wstała w małej łodzi, wymachując rękami. – Pomóżcie nam! Ratujcie mnie!
Satrapa zaklął, gdy łódź zakołysała się gwałtownie. Słodka rzuciła się na Kekki i ściągnęła ją z powrotem w dół, o mało nie tracąc przy tym deski. Szybki rzut oka dookoła uświadomił jej, że wiosło na nic już się teraz nie zda. Łódka znalazła się w samym środku rzecznego nurtu i prędko mijała Trehaug.
– „Pojętny”! Pomocy! Pomóż nam! Tu, na rzece! Wyślij kogoś na ratunek! „Pojętny”! „Pojętny”!
Umilkła, ogarnięta poczuciem beznadziei.
Żywostatek nie dał żadnego znaku, że cokolwiek usłyszał. Po chwili Słodka znów na niego popatrzyła. Galion, najwyraźniej zatopiony w myślach, był zwrócony ku miastu. Na jednym z pomostów między drzewami Słodka dostrzegła samotną postać, lecz mężczyzna się śpieszył i nie patrzył w ich stronę.