– Zniknęła – szepnęła Etta. – „Vivacia” zniknęła.
Miała rację. Zmiana była wyraźnie widoczna nawet w nikłym świetle latarni. Z galionu wyciekły wszystkie barwy i pozory życia. Drewno jego pleców i włosów było szare niczym nagrobek. Nie ożywiał go najmniejszy oddech. Wyrzeźbione loki stężały i nie poddawały się dotykowi wiatru. Skóra galionu wyglądała na tak zniszczoną przez wiatr i wodę, jak stary płot. Prawy szukał „Vivacii” umysłem. Pochwycił zanikający ślad jej rozpaczy, jak ulotny zapach. A potem zniknęło nawet to. Jakby między nimi zatrzasnęły się drzwi.
– Smoczyca? – mruknął, ale jeśli „Vivacia” wciąż w nim była, to ukryła się przed jego mizernymi zmysłami aż nadto dobrze.
Prawy odetchnął głęboko. Znów znajdował się sam w swoim umyśle; ile czasu upłynęło od chwili, kiedy ostatnio jego myśli były jedynymi w jego głowie? Zaraz potem stał się świadom swego ciała. Gojące się oparzeliny piekły w chłodnym powietrzu. Kolana mu zmiękły i gdyby Etta go ostrożnie nie podtrzymała, osunąłby się na pokład. Oparł się o nią. Świeża skóra zabolała, lecz Prawy był zbyt słaby, żeby się chociaż wzdrygnąć.
Etta patrzyła na Bystrego ze współczuciem. Prawy podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Nigdy nie widział nikogo tak porażonego żalem. Bystry wychylił się nad relingiem, wpatrzony w profil „Vivacii”; jego rysy stężały w bólu. Na twarzy kapitana pojawiły się zmarszczki, których Prawy nigdy wcześniej nie zauważył. Lśniące czarne włosy i wąsy pirata sprawiały wstrząsające wrażenie na tle jego ziemistej skóry. Odejście „Vivacii” osłabiło Bystrego o wiele bardziej niż utrata nogi. Mężczyzna starzał się na oczach Prawego.
Bystry odwrócił głowę do chłopca.
– Czy ona umarła? – zapytał drewnianym głosem. – Czy żywostatek może umrzeć?
Błagał wzrokiem, by to nie było prawdą.
– Nie wiem – przyznał z ociąganiem Bystry. – Nie wyczuwam jej. Zupełnie.
Wyrwa w nim samym była zbyt straszna, by ją badać. Gorsza niż dziura po utraconym zębie, trudniejsza do zniesienia niż brak palca. Nieobecność „Vivacii” była straszną, ziejącą pustką. I on kiedyś tego pragnął? Był szalony.
Bystry odwrócił się raptownie z powrotem do galionu.
– „Vivacio”? – zapytał. – „Vivacio”! – ryknął głosem porzuconego kochanka. – Nie możesz mnie teraz zostawić! Nie możesz odejść!
Nawet lekki nocny wiatr ucichł. Na pokładzie statku panowała całkowita cisza. Załoga sprawiała wrażenie tak samo dotkniętej rozpaczą kapitana, jak odejściem żywostatku. Milczenie przerwała Etta.
– Chodź – powiedziała do Bystrego. – Nic się tu nie da zrobić. Powinniście z Prawym zejść pod pokład i to omówić. On potrzebuje jedzenia i picia. Nie powinien jeszcze wstawać z łóżka. Razem możecie wymyślić, co robić.
Prawy zrozumiał, do czego zmierza kobieta. Postawa kapitana drażniła załogę. Dopóki nie odzyska sił, nie powinien pokazywać się swoim ludziom.
– Proszę cię – wychrypiał Prawy.
Chciał odejść od tej strasznej, nieruchomej figury. Patrzenie na szary galion było gorsze od patrzenia na rozkładającego się trupa.
Bystry zerknął na nich jak na obcych ludzi. Opanował się, a w jego oczach zagościła stanowczość.
– Dobrze. Zaprowadź go pod pokład i zajmij się nim. – Jego głos był pozbawiony wszelkich emocji. Omiótł wzrokiem załogę. – Wracajcie na stanowiska – mruknął. Przez chwilę marynarze nie reagowali. Na kilku twarzach malowało się współczucie dla kapitana, lecz większość wpatrywała się w niego, jakby go nie poznawała. – Już! – warknął.
Nie podniósł głosu, lecz wszyscy rzucili się wykonać rozkaz. W jednej chwili fordek opustoszał; zostali na nim tylko Prawy, Etta i Bystry.
Etta zaczekała na Bystrego. Kapitan przesunął niezdarnie kulę i wetknął ją sobie pod pachę. Oddalił się podskokami od relingu i ruszył chwiejnie do drabinki.
– Idź mu pomóc – szepnął Prawy. – Ja dam sobie radę.
Etta skinęła głową. Podeszła do Bystrego; kuternoga przyjął jej pomoc bez sprzeciwu. To było do pirata równie niepodobne, jak jego wcześniejszy wybuch emocji. Obserwując, z jaką czułością kobieta pomaga mu zejść po drabinie, Prawy jeszcze mocniej odczuł własną samotność.
– „Vivacio”? – posłał w noc ciche pytanie.
Wiatr omiatał jego ciało, przypominając o poparzonej skórze i nagości. Lecz „Vivacia” została od niego oddarta tak samo boleśnie, jak jego własna skóra, zostawiając po sobie odmienny rodzaj bólu. Nagość zaś stanowiła drobną niedogodność w porównaniu z samotnością Prawego. W jednej oszałamiającej chwili uświadomił sobie ogrom otaczającego go morza i świata. Był zaledwie drobinką życia na tym drewnianym pokładzie, kołyszącym się na wodzie. Przedtem zawsze wyczuwał wokół siebie wielkość i siłę „Vivacii”, chroniące go przed całym światem. Po raz pierwszy od opuszczenia domu czuł się taki maleńki i opuszczony.
– Sa – szepnął ze świadomością, że powinien potrafić znaleźć pociechę u swego boga.
Sa istniał zawsze, na długo przedtem, nim Prawy wszedł na pokład statku i się z nim związał. Kiedyś Prawy był pewien, że jego przeznaczeniem jest stan kapłański. Teraz, sięgając słowem ku nieskończonej boskości, uświadomił sobie, że imię wypowiadane przez jego wargi to w rzeczywistości modlitwa, zdolność odmawiania której przywróciła mu „Vivacia”. Poczuł wstyd. Czy statek zastąpił mu boga? Czy naprawdę sądzi, że nie potrafi dalej bez niej żyć? Ukląkł na ciemnym pokładzie, lecz nie po to, by się modlić. Przesunął rękami po drewnie. Tutaj. Tutaj powinny być plamy, w miejscu gdzie jego krew połączyła się z jej deskami i zjednoczyła go z nią więzią, jakiej nie dzielił z nikim innym. Kiedy jednak okaleczoną dłonią odnalazł jej krwawy odcisk, pomocny okazał się wzrok, nie dotyk. Pod dłonią nie czuł nic prócz gładkiej powierzchni pokładu z czarodrzewu. Nie czuł absolutnie nic.
– Prawy?
Etta stała na drabince i patrzyła na skulonego na czworakach chłopca.
– Idę – odpowiedział i podniósł się chwiejnie.
– Jeszcze wina? – zapytała Etta.
Prawy pokręcił głową. Owinięty czystym prześcieradłem z łóżka Bystrego wyglądał jak chłopiec. Etta chwyciła prześcieradło i podała mu je, wprowadzając potykającego się rekonwalescenta do kajuty. Jego obłażąca skóra nie mogła jeszcze znieść dotyku ubrania. Teraz, skrępowany, siedział na brzeżku krzesła za stołem naprzeciwko Bystrego. Etta widziała, że nie może znaleźć pozycji, w której nie dolegałyby mu oparzenia. Zjadł nieco tego, co postawiła przed nim, ale nie wyglądało na to, że się posilił. W miejscach, gdzie w jego ciało wżarł się jad, skórę miał zaczerwienioną i lśniącą. Łyse, czerwone placki na wystrzyżonej głowie przywodziły Etcie na myśl sparszywiałego psa. Najgorsze jednak było tępe spojrzenie Prawego. Odzwierciedlało poczucie straty i opuszczenia, widoczne we wzroku Bystrego.
Pirat siedział naprzeciwko młodzieńca; miał rozczochrane włosy i na wpół rozpiętą koszulę. Wydawało się, że Bystry, zawsze tak dbający o wygląd, teraz całkowicie o nim zapomniał. Etta ledwie mogła znieść widok ukochanego. W ciągu tych wszystkich lat najpierw był po prostu jej klientem, a potem wytęsknionym mężczyzną. Kiedy zabrał ją ze sobą, sądziła, że nic nie może jej już sprawić większej radości. A kiedy owej nocy powiedział, że mu na niej zależy, życie Etty uległo zmianie. Patrzyła, jak Bystry z kapitana jednego statku staje się dowódcą pirackiej floty. Ludzie nazywali go królem Wysp Pirackich. Myślała, że straciła go podczas sztormu, kiedy nagiął do swojej woli i morze, i morskiego węża, bo nie mogła być warta człowieka wybranego przez Sa do wielkiego przeznaczenia. Przypomniała sobie ze wstydem, że opłakiwała tę jego wielkość. On się wzniósł, a ona była o to zazdrosna, ze strachu, że może go stracić.