Przez chwilę krótszą od drgnienia wężowego języka na twarzy Bystrego malował się wyraz niepewności. Czy Prawy go dostrzegł?
Młodzieniec siedział spokojnie. Jego pytanie zawisło w powietrzu między nimi. Etta z niedowierzaniem patrzyła, jak jego dłoń unosi się nieznacznie nad stołem. Bardzo powoli zaczął przesuwać ją w stronę Bystrego, jakby chciał dotknąć jego ręki ze… współczuciem? Och, Prawy, nie rób tego strasznego błędu!
Jeśli Bystry zauważył poruszającą się dłoń, nie dał tego po sobie poznać. Wydawało się, że słowa Prawego wcale go nie poruszyły. Patrzył na chłopca i Etta wyraźnie spostrzegła, że podejmuje jakąś decyzję. Powoli uniósł flaszkę z winiakiem, nalał do swego kieliszka kolejną porcję i wziął do ręki pusty kieliszek Prawego. Wlał do niego alkohol i postawił z powrotem przed chłopcem.
– Wypij – rozkazał szorstko. – Może to ci trochę rozpali krew. A potem nie mów mi, że nie mogę tego zrobić. Zamiast tego powiedz mi, w jaki sposób mi pomożesz. – Uniósł kieliszek i opróżnił go jednym haustem. – Bo ona żyła, Prawy. Wszyscy to wiemy. Więc wezwiemy z powrotem to, co ją ożywiało.
Dłoń Prawego podpełzła powoli ku kieliszkowi. Uniósł go, ale zaraz odstawił.
– A co, jeśli to życie już nie istnieje i nie da się go przywołać, sir? Jeśli ona po prostu odeszła?
Bystry roześmiał się, co zmroziło Etcie krew w żyłach. Tak mógłby się śmiać człowiek poddany torturom, kiedy do wyrażenia bólu już nie wystarczały krzyki.
– Wątpisz we mnie, Prawy. Dzieje się tak, ponieważ nie wiesz tego, co ja. To nie jest pierwszy żywostatek, jaki znałem. One nie umierają tak łatwo. Tego jestem pewien. A teraz wypij ten winiak, bądź grzecznym chłopcem. Etto! Gdzie jesteś? Co ci jest, że postawiłaś na stole niemal pustą butelkę? Przynieś następną, i to szybko.
Chłopak nie miał głowy do alkoholu. Bystry z łatwością go upił, a opieka nad nim zajmie dziwkę.
– Zaprowadź go do jego kajuty – polecił Etcie, po czym patrzył pobłażliwie, jak kobieta stawia Prawego na nogi.
Chłopiec ruszył chwiejnie obok niej, macając przed sobą ręką w korytarzyku. Bystry odprowadził ich wzrokiem. Zadowolony, że będzie miał trochę czasu dla siebie, wetknął kulę pod pachę, dźwignął się z krzesła i powoli wyszedł na pokład. Może sam też był odrobinę pijany.
Noc wciąż była piękna. Cienka warstewka chmur przesłaniała blask odległych gwiazd. Morze było trochę bardziej wzburzone, ale zgrabny kadłub „Vivacii” ciął nadbiegające fale z rytmicznym wdziękiem. Wiatr był równy i przybrał na sile; kiedy napierał na żagle, dawało się w nim słyszeć nawet lekkie echo świstu. Bystry zmarszczył czoło i nadstawił ucha, ale dźwięk zaraz ucichł.
Bystry powoli obszedł pokład. Pierwszy oficer stał przy sterze; skinął kapitanowi głową, lecz się nie odezwał. I dobrze. Wysoko wśród takielunku na pewno tkwił marynarz, wpatrując się w horyzont, lecz pozostawał niewidoczny w ciemności poza zasięgiem stłumionego światła latarni statku. Bystry poruszał się powoli, a stukanie kuli stanowiło kontrapunkt wobec miękkości jego kroków. To jego statek. „Vivacia” jest jego statkiem, a on przywoła ją z powrotem do życia. A kiedy już tego dokona, „Vivacia” uzna w nim swego pana i stanie się jego własnością w sposób, w jaki nigdy nie była własnością Prawego. Jego własnym żywostatkiem, na jaki zawsze zasługiwał. Bo to prawda, że zawsze zasługiwał na własny żywostatek. Nic mu go już teraz nie odbierze. Nic.
Znienawidził drabinkę prowadzącą na uniesiony pokład dziobowy. Udało mu się teraz po niej wejść, i to nie tak znów niezdarnie, po czym usiadł na chwilę, oddychając głęboko, lecz udawał, że po prostu chłonie nocne powietrze. W końcu przyciągnął kulę, wstał i podszedł do relingu na dziobie. Spojrzał na rozciągające się przed nim morze. Odległe wyspy rysowały się na horyzoncie niczym niskie czarne pagórki. Zerknął na szary galion i znów spojrzał na morze.
– Dobry wieczór, słodka morska damo – przywitał się. – Mamy piękną noc i dobry wiatr z rufy. O cóż jeszcze moglibyśmy prosić?
Słuchał jej milczenia, jak gdyby odpowiedziała.
– Tak. Jest dobrze. Cieszę się tak samo jak ty, że Prawy znów chodzi. Zjadł obfity posiłek, popił go winem i winiakiem. Pomyślałem sobie, że chłopcu przyda się uzdrowicielski sen. Oczywiście kazałem przy nim czuwać Etcie. To nam daje kilka minut sam na sam, moja księżniczko. Dobrze. Co by ci sprawiło przyjemność tego wieczoru? Przypomniała mi się piękna stara opowieść z Krain Południa. Chciałabyś ją usłyszeć?
Odpowiedziały mu tylko wiatr i woda. Bystry czuł, jak zmagają się w nim rozpacz i gniew, ale nie dopuścił ich do głosu. Zamiast tego uśmiechnął się serdecznie.
– A więc dobrze. To stara opowieść, z czasów przed powstaniem Jamaillii. Niektórzy mówią, że tak naprawdę pochodzi z Przeklętych Brzegów, ale opowiadano ją w Krainach Południa i w końcu uznano tam za własną.
Odchrząknął i przymknął oczy. Kiedy się odezwał, mówił słowami matki, tonem gawędziarza. Tak, jak mówiła dawno temu, zanim Igrot wyciął jej język, na zawsze odcinając jej słowa.
– Dawno temu żyła sobie mądra, lecz uboga młoda kobieta. Miała wiekowych rodziców i po ich śmierci miała odziedziczyć cały ich niewielki dobytek. Być może byłaby z tego zadowolona, ale w swoim zdziecinnieniu rodzice postanowili wydać córkę za mąż. Wybrali jej bogatego, ale głupiego rolnika. Córka od razu poznała, że nigdy nie będzie z nim szczęśliwa i że nawet nie będzie w stanie go znosić. Tak więc Edrilla, bo tak się nazywała, opuściła rodziców i dom, i…
– Nazywała się Erlida, głupku. – „Vivacia” odwróciła się powoli, by na niego spojrzeć. Ruch ten posłał wzdłuż kręgosłupa Bystrego falę mrozu. Odwróciła się płynnym ruchem, nie związana ludzkimi ograniczeniami. Jej włosy zrobiły się nagle kruczoczarne, przetykane srebrnymi błyskami. Złociste oczy chwytały słaby blask latarni statku i ciskały go Bystremu w twarz. Kiedy się uśmiechnęła, usta rozwarła zbyt szeroko i zęby, które mu pokazała, wydawały się i bielsze, i mniejsze niż poprzednio. Wargi miała zbyt czerwone. Życie, które w niej płynęło, lśniło teraz wężowym połyskiem. Głos miała gardłowy i leniwy. – Jeśli już musisz mnie nudzić opowieścią sprzed tysiąca lat, to przynajmniej opowiadaj ją jak należy.
Bystremu zabrakło tchu. Zaczął mówić, ale ugryzł się w język. Milcz. Niech ona mówi. Niech zdradzi się pierwsza. Spojrzenie, które w nim utkwiła, było niczym klinga przytknięta mu do szyi, ale kapitan nie okazywał strachu. Z całych sił starał się patrzeć jej w oczy i nie uciekać wzrokiem.
– Erlida – powtórzyła z naciskiem. – I oddano ją nie rolnikowi, tylko garncarzowi; człowiekowi, który cały dzień spędzał na poklepywaniu mokrej gliny. Wyrabiał ciężkie, pozbawione wdzięku garnki, nadające się tylko na pomyje i mocz. – Odwróciła się i popatrzyła przed siebie na czarne morze. – Tak się toczy ta opowieść. A ja powinnam wiedzieć. Znałam Erlidę.