Przecinając główny pokład, Bystry w końcu pozwolił sobie na uczucie tryumfu. Dokonał tego. Przywołał statek z powrotem do życia; znów mu będzie służył. Odrzucił warunki smoczycy. Czegóż mogła pragnąć dla siebie? Nie miała potrzeby parzenia się, jedzenia ani nawet snu. Czego mogłaby od niego zażądać, czego nie mógłby jej z łatwością dać? To była dobra umowa.
– Mądrzejsza niż sądzisz – odezwał się amulet. – Może to nawet pakt o wielkość.
– Doprawdy? – mruknął Bystry. Nie chciał zdradzić się ze swoją euforią nawet przed amuletem. – Zastanawiam się. Tym bardziej, że ją pochwalasz.
– Zaufaj mi. Czy kiedykolwiek wskazałem ci złą drogę?
– Zaufać tobie i zaufać smoczycy – odparł cicho Bystry. Rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje ani nie słucha. Uniósł nadgarstek na wysokość oczu. W blasku księżyca widział tylko czerwone lśnienie oczu amuletu. – Czy Prawy ma rację? Czy jesteś pozostałością po martwo urodzonym smoku?
Chwila milczenia, bardziej wymowna od jakichkolwiek słów.
– A jeśli jestem? – powiedział amulet. – Czy i tak nie mam twojej twarzy? Zadaj sobie to pytanie. Czy to ty ukrywasz smoka, czy smok ukrywa ciebie?
Bystremu podskoczyło serce. Wiatr jęknął cicho w olinowaniu. Bystremu włosy stanęły dęba.
– Mówisz bzdury – mruknął.
Mocno chwycił kulę. Idąc do własnej koi, ku odpoczynkowi, nie zwracał uwagi na cichutki śmiech wydobywający się z amuletu.
Głos miała niewprawny. Śpiewała już przedtem, do samej siebie, w nieznośnej ciasnocie jaskini i basenu. Jej głos był wtedy piskliwy i się łamał, a mimo to rzucała swój sprzeciw w kamienne ściany i więżące ją żelazne kraty.
Teraz jednak było inaczej. Teraz podniosła głos i zaśpiewała starodawną pieśń wezwania.
– Przybywajcie – głosiła wszystkim którzy mogliby ją usłyszeć. – Przybywajcie, zbliża się bowiem czas zgromadzenia. Przybywajcie, by dzielić się wspomnieniami, przybywajcie, by razem odbyć podróż do miejsca początku. Przybywajcie.
Była to prosta pieśń, radosna w zamierzeniu. Miały ją dzielić dziesiątki głosów. Śpiewana samotnie, brzmiała słabo i żałośnie. Kiedy wychynęła z Krainy Obfitości ku Krajowi Niedostatku i zaśpiewała pod nocnym niebem, pieśń brzmiała jeszcze słabiej. Znowu zaczerpnęła tchu i zaśpiewała głośniej, wyzywająco. Nie potrafiła powiedzieć, kogo wzywa; w wodzie nie unosił się nawet ślad świeżego zapachu węża, a jedynie nieznośna woń statku. W statku, za którym podążała, było coś, co świadczyło o jego z nią pokrewieństwie. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jakie więzy pokrewieństwa mogą ją łączyć ze statkiem, a mimo to nie mogła zignorować nęcących toksyn, wydzielających się z kadłuba. Nabrała tchu, by znów zaśpiewać.
– Przybywajcie, przyłączcie się do pobratymców i użyczcie siły słabszym. Razem, razem podróżujemy z powrotem do naszych początków i końców. Zbierzcie się, zrodzone na brzegu morskie istoty, by jeszcze raz powrócić na brzeg. Przynieście swoje sny o niebie i skrzydłach; przybywajcie, by dzielić się wspomnieniami naszych żywotów. Nadszedł nasz czas, nadszedł nasz czas.
Ostatnie piskliwe nuty pieśni ucichły, porwane wiatrem. Ta, Która Pamięta czekała na odpowiedź. Nie nadeszła. Kiedy jednak po raz kolejny śpiewaczka zanurzyła się ze smutkiem pod wodę, wydało jej się, że nieuchwytne toksyny wydzielające się ze statku, za którym podążała, stały się bardziej esencjonalne.
Nabieram samą siebie i drażnię się ze sobą, zbeształa się w myślach. Może naprawdę oszalała? Może wróciła na wolność tylko po to, by zobaczyć koniec całego swojego rodzaju. Owładnęło nią przygnębienie i chciało pociągnąć w dół, ale Ta, Która Pamięta znów wróciła na swoje miejsce za statkiem, by podążać tam, dokąd ją zaprowadzi.
ROZDZIAŁ 8
Drugą zdobyczą Tintaglii był niedźwiedź. Oceniła swoje siły wobec niego jak drapieżnik wobec drapieżnika, przeciwstawiając uderzenia swoich skrzydeł ciosom jego olbrzymich pazurzastych łap. Oczywiście zwyciężyła i rozorała mu brzuch, by uraczyć się jego wątrobą i sercem. Walka zaspokoiła pragnienie jej duszy. Sranowiła dowód, że nie jest już bezradną, błagającą istotą uwięzioną w trumnie własnego ciała. Opuściła ludzi, którzy bezrozumnie pocięli ciała jej rodzeństwa. Uwięzienie jej nie było ich sprawką. Zabijając jej pobratymców, działali głównie przez niewiedzę. W końcu dwójka z nich chciała poświęcić wszystko, by ją uwolnić. Nie musiała oceniać, czy akty pomocy równoważą długi morderstwa. Opuściła ich na zawsze. Chociaż zemsta byłaby słodka, nie ocaliłaby tych z jej pobratymców, którzy mogli jeszcze ocaleć. Przede wszystkim była odpowiedzialna za nich.
Przez jakiś czas spała, rozciągnięta w poprzek swej ofiary. Przez całe długie popołudnie wsiąkał w nią miodowy blask słonecznego, jesiennego dnia. Kiedy się obudziła, była gotowa do drogi. Podczas snu w jej umyśle wyraźnie się zarysowały dalsze działania. Jeśli jacyś jej pobratymcy przetrwali, to będą na dawnych terenach łowieckich. Poszuka ich najpierw tam.
Podniosła się ze śmierdzącej niedźwiedziej padliny, już rojącej się od setek lśniących, błękitnych much. Machnęła skrzydłami na próbę, czując po posiłku przypływ nowych sił. O wiele naturalniejszą koleją rzeczy byłoby, gdyby wychynęła na świat wczesną wiosną i miała przed sobą na wzrost i dojrzewanie całe lato. Zanim przyjdzie zima. Wiedziała, że podczas tych coraz krótszych jesiennych dni musi zabijać i pożywiać się jak najczęściej, gromadząc siły na nadchodzącą zimę. Cóż, będzie tak robić, bo jej własne życie jest dla niej najważniejsze, lecz będzie też jednocześnie szukać pobratymców. Wzbiła się w powietrze ze słonecznego wzgórza, na którym zginął niedźwiedź, i zaczęła miarowo bić skrzydłami.
Uniosła się w rejony, gdzie wiatr wiał mocniej, i poddała prądom powietrznym, krążąc powoli nad ziemią. Wypatrywała jakichś śladów istnienia smoków. Błotniste brzegi rzek i płycizny powinny być przez nie stratowane, lecz niczego takiego nie dostrzegła. Wzleciała nad wyniosłe skalne półki, idealne do pławienia się w słońcu i parzenia, lecz na żadnej nie zauważyła wyrytych szponami znaków terytorialnych ani odchodów, świadczących o bytności smoków. Oczyma bystrzejszymi od jastrzębich nie widziała żadnego smoka, unoszącego się na prądach powietrznych za rzeką. Odległe połacie nieba były błękitne i pozbawione smoków aż po horyzont. Zmysłem węchu, dorównującym siłą jej wzrokowi, nie wyczuwała charakterystycznego zapachu samca ani nawet starego zapachu zajętego obszaru. Była sama w całej tej szerokiej rzecznej dolinie. Smoki były Władcami Trzech Królestw; rządziły niegdyś niebem, morzem i ziemią. Nikt im nie dorównywał wspaniałością czy inteligencją. Jak mogły wszystkie zniknąć? Nie umiała tego pojąć. Jakieś smoki musiały gdzieś przetrwać. Znajdzie je.
Zataczała szeroki, leniwy krąg, szukając w przesuwającym się krajobrazie znajomych punktów orientacyjnych. Wszystkie zniknęły. Z upływem lat rzeka zmieniła bieg. Powodzie i trzęsienia ziemi wielokrotnie zmieniały ukształtowanie terenu; odziedziczona po przodkach pamięć rejestrowała liczne zmiany topograficzne. Jednakże zmiany, które Tintaglia widziała teraz, wydawały jej się bardziej radykalne niż poprzednie, widziane oczyma smoków. Miała wrażenie, że zapadła się cała kraina. Rzeka wydawała się szersza, płytsza i bardziej rozlana. Tam, gdzie niegdyś silnym nurtem pędziła ku morzu Rzeka Wężowa, leniwym ciągiem bagien i moczarów wiła się Rzeka Deszczowa.
Ludzkie miasto Trehaug zostało zbudowane obok zapadniętych ruin dawnego Frengongu Najstarszych. Najstarsi wybrali to miejsce, by znajdować się blisko terenów, na których smoki przędły kokony. Niegdyś były tu szerokie płycizny w zakolu Rzeki Wężowej. Tutaj, na lśniącej plaży, błyszczał w postaci srebrzysto-czarnego piasku kamień pamięci. W dawno minionych jesieniach wypełzały tu z rzeki na osłonięte plaże morskie węże. Z pomocą dorosłych smoków przędły kokony z długich pasm śliny zmieszanej z piaskiem przesiąkniętym pamięcią. Co jesieni plażę zaścielały kokony podobne do ogromnych strąków z nasionami, czekające na wiosnę. Przez całą długą zimę smoki i Najstarsi strzegli stwardniałych skorup, które chroniły przekształcające się stworzenia. W końcu budziły je letnie światło i ciepło.