Выбрать главу

To, że taka myśl przeszyła jej serce, zaskoczyło Tintaglię. Ludzkość w kształcie, w jakim obecnie istniała, nie bardzo ją pociągała. Kiedyś, szeptali jej przodkowie w zakamarkach umysłu, smocza natura zmieszała się z ludzką naturą, i z tego przypadkowego zmieszania wyłonili się Najstarsi. Ta pradawna rasa istot wysokich i smukłych, o smoczych oczach i złocistej skórze, żyła obok smoków i szczyciła się tą symbiozą. Tintaglia szła powoli ulicami na tyle szerokimi, by mogły się po nich swobodnie poruszać smoki. Dotarła do budynków zarządców i weszła po szerokich, płytkich schodach zbudowanych tak, by jej pobratymcy mogli z łatwością przybywać do sal zgromadzeń Najstarszych. Zewnętrzne ściany tego budynku wciąż lśniły czernią, na której połyskiwały bielą płaskorzeźby rozmaitych postaci. Cariandra Płodna wciąż bez końca orała swoje pola, idąc za pługiem ciągniętym przez parę potężnych wołów, a na sąsiedniej ścianie rozpościerała szeroko skrzydła i milcząco trąbiła Sessicaria.

Tintaglia przeszła między niewzruszonymi kamiennymi lwami, strzegącymi wejścia. Jedno szerokie skrzydło drzwi już upadło. Kiedy się przeciskała obok drugiego ogromnego skrzydła, przypadkowym muśnięciem ogona zamieniła je w stertę drzazg i drewnianych kawałków. Drewno nie miało pamięci kamienia.

W środku wypolerowane dębowe stoły zmieniły się w kupki drzewnego pyłu, przykryte marmurowymi płytami, które niegdyś stanowiły ich blaty. Kurz pokrył okna grubą warstwą; słoneczne światło prawie nie docierało do wnętrza. Wytarte pozostałości po bogatych gobelinach wisiały na ścianach jak poszarpane pajęczyny. Zgromadziły się tu liczne wspomnienia, które domagały się uwagi Tintaglii, lecz smoczyca z determinacją trzymała się myślami obecnej chwili. Cisza, kurz i wiatr wpadający z ponurym świstem przez wybitą szybę. Może gdzieś w tym budynku ocalały jakieś zapiski. Ale wyblakłe słowa na kruszącym się pergaminie nie będą dla niej pociechą. Nic tu dla niej nie ma.

Jeszcze przez chwilę się rozglądała, a potem stanęła na tylnych nogach, wyciągnęła szyję i zaryczała z gniewu i rozczarowania, oznajmiając trąbieniem irytującym duchom tego miejsca, że została zdradzona. Siła jej głosu poruszyła nieruchome powietrze. Miotający się ogon Tintaglii porozrzucał fragmenty biurek i ław i z hukiem odrzucił w kąt jeden z marmurowych blatów. Po drugiej stronie sali jeden z gobelinów zrezygnował z daremnego trzymania się ściany i spłynął na podłogę wodospadem nitek. W powietrzu zawirowały niepokojąco drobiny kurzu. Smoczyca zarzucała głową na wężowej szyi, wydając raz za razem ryk wściekłości.

Atak minął tak nagle, jak ją chwycił. Opadła przednimi nogami na chłodną, czarną posadzkę. Zamilkła i słuchała, jak cichną i umierają ostatnie echa jej głosu. Cichną i umierają, pomyślała. Spotkało to wszystkich, a ja jestem ostatnim niemądrym echem, na próżno odbijającym się od tych kamieni.

Wyszła z sali i zaczęła krążyć po opustoszałych ulicach martwego miasta. Gasło światło dnia. Leciała tu szybko i z wysiłkiem tylko po to, by odkryć śmierć. Niezłomna pamięć kamienia sprawiła, że miejsce to trwało w stanie zastoju. Miasto zginęło przed wieloma dziesięcioleciami, a mimo to życiu nie udało się do niego powrócić. Żyłki mchu walczące o przetrwanie w spoinach były żałosne. Jakie to typowe dla ludzi, pomyślała z pogardą Tintaglia. Tego, czego nie mogą już sami wykorzystać, nie pozwalają wykorzystywać żadnym innym istotom. Chwilę później wstrząsnęła nią gorycz tej myśli. Czy zatem wierzy, że Najstarsi niczym się nie różnili od ludzi, którzy przez tyle lat nie wydobywali jej z uwięzienia?

Od tych myśli odciągnęła ją ocembrowana kamieniem studnia i resztki kołowrotu. Na ten widok doznała przyjemnej fali podniecenia. Przeszukała dawne wspomnienia. Ach, tak. Dawno temu w tym miejscu jej pobratymcy pili nie wodę, lecz płynne srebro magii, znaczącej żyłkami kamień pamięci. Nawet dla smoka był to potężny środek odurzający. Picie go w stanie nierozcieńczonym prowadziło do jedności z wszechświatem. Wspomnienie kusiło. Tintaglia poczuła przypływ tęsknoty za tym poczuciem więzi. Powąchała krawędź studni, a potem do niej zajrzała. Kiedy poruszyła głową, wydało się jej, że pochwyciła odległy błysk srebra na samym dnie, ale nie miała pewności. Czy na dnie najgłębszych studni nie świecą za dnia gwiazdy? Może to tylko ich blask. Cokolwiek to było, znajdowało się daleko poza zasięgiem jej zębów czy pazurów. Nie napije się tu płynnej magii. Żaden smok już tego nie uczyni. Przypomnienie sobie tej niezakosztowanej przyjemności stanowiło źródło kolejnej udręki. Określało ból jej samotności. Z rozmysłem rozbiła zardzewiałe resztki kołowrotu i zepchnęła je w dół. Słuchała klekotu, z którym kawałki urządzenia spadały w wąskim gardle studni.

* * *

Słodka zamknęła oczy, chroniąc je przed blaskiem bijącym od rzeki. Kiedy ponownie je otworzyła, zaczynało się ściemniać. Tej drobnej łasce towarzyszył zbliżający się chłód nocy. Przy lewym uchu Słodkiej zabrzęczał pierwszy komar. Spróbowała unieść rękę, by go przegonić, ale przekonała się, że mięśnie jej zesztywniały, jakby podczas snu zardzewiała. Z jękiem bólu rozprostowała kark. Kekki wyglądała jak zwinięta kupka łachmanów; na wpół siedziała na ławce, na wpół leżała na dnie łódki.

Wyglądała na martwą.

Serce Słodkiej ścisnęło się z przerażenia. Nie może zostać w tej łodzi z nieżywą kobietą. Nie może. A potem uderzyła ją głupota tej pełnej przestrachu myśli. Twarz wykrzywił jej straszny uśmiech. Co mają zrobić, jeśli Kekki nie żyje? Wyrzucić ją za burtę, do żrącej rzeki? Słodka nie mogła tego zrobić, tak jak nie mogła tu siedzieć i wpatrywać się w martwą kobietę, aż sama umrze. Ledwie zdołała poruszyć językiem, ale udało się jej wyskrzeczeć:

– Kekki?

Towarzyszka poruszyła dłonią leżącą na wilgotnym gretingu. Właściwie tylko zadrgały jej palce, ale przynajmniej jeszcze żyła. Wyglądało na to, że jest jej straszliwie niewygodnie. Słodka z przyjemnością by ją tam zostawiła, ale nie mogła tego zrobić. Zgięcie kolan i zmuszenie się do pochylenia nad Kekki sprawiło, że wszystkie mięśnie Słodkiej przeszył straszliwy ból. Brakło jej sił, by unieść kobietę do wygodniejszej pozycji. Była w stanie właściwie tylko na nią napierać. Otuliła ją resztkami jej zielonej jedwabnej sukni i poklepała po twarzy.

– Pomóż mi żyć – poprosiła Towarzyszka żałosnym szeptem.

Nie otworzyła oczu.

– Spróbuję.

Słodka czuła, że tylko bezgłośnie poruszyła ustami, ale Kekki najwyraźniej zrozumiała.

– Pomóż mi teraz żyć – powtórzyła. Wysiłek mówienia sprawiał, że pękały jej usta. Ze szlochem nabrała tchu. – Proszę cię. Pomóż mi żyć teraz, a ja ci pomogę później. Obiecuję.

Było to zobowiązanie zbitego dziecka, które obiecywało posłuszeństwo, żeby tylko ustał ból. Słodka poklepała kobietę po ramieniu. Niezdarnie uniosła jej głowę i ułożyła tak, by ławka nie uciskała jej mocno w policzek. Przytuliła się do pleców Towarzyszki, żeby mogły wzajemnie dawać sobie ciepło. Więcej nie mogła dla niej zrobić.