– Ratunku! Na pomoc!
Krzyczała i machała deską, dopóki widziała miasto, lecz nie trwało to długo. Pochylające się nad rzeką drzewa szybko zasłoniły Trehaug. Prąd niósł ich dalej. Pokonana Słodka siedziała w bezruchu.
Rozejrzała się po okolicy. Rzeka Deszczowa była w tym miejscu szeroka, przeciwległy brzeg niemal tonął w stale go zasnuwającej mgiełce. Woda miała kredowoszarą barwę. Widzieli głównie błękitne niebo nad głowami, a po obu stronach rzeki wysoki las deszczowy. Nie zauważyli żadnych łodzi na wodzie, żadnych śladów ludzkich osiedli wzdłuż brzegów. W miarę jak zaborczy nurt niósł ich coraz dalej od bagnistych brzegów, nadzieje na ratunek malały. Nawet gdyby Słodkiej udało się skierować ich łupinę ku brzegowi, znaleźliby się w niedostępnym terenie znaczenie oddalonym od miasta. Brzegi Rzeki Deszczowej były podmokłe i bagniste. Powrót do Trehaug lądem był niemożliwy. Deska wysunęła się z pozbawionych czucia palców Słodkiej i upadła na dno łodzi.
– Myślę, że umrzemy – powiedziała cicho do Cosga i jego Towarzyszki.
Keffrię okrutnie bolała dłoń. Zacisnęła zęby i zmusiła się, by raz jeszcze chwycić rączki taczki, którą właśnie załadowali kopacze. Kiedy zaczęła toczyć swój ładunek korytarzem, ból w jej gojących się palcach podwoił się. Powitała go z radością. Zasłużyła na to. Jego ostre ukłucia mogły niemal odwrócić uwagę Keffrii od pożaru jej serca. Straciła ich, oboje młodszych dzieci przepadło jednej nocy. Nigdy nie była tak całkowicie samotna.
Trzymała się nadziei tak długo, jak tylko mogła. Słodkiej i Seldena nie było w Trehaug. Nikt ich nie widział od poprzedniego dnia. Towarzysz zabaw Seldena przyznał z płaczem, że pokazał chłopcu drogę do starożytnego miasta, drogę, którą dorośli uznawali za bezpiecznie zamkniętą. Yani Khuprus nie owijała niczego w bawełnę. Pobladła, ze ściągniętymi ustami, oznajmiła Keffrii, że to konkretne przejście zostało opuszczone, ponieważ sam Bras uznał je za niebezpiecznie niestabilne. Jeśli Selden wyruszył w głąb tych podziemnych korytarzy, jeśli zabrał ze sobą Słodką, to znaleźli się w miejscu najbardziej podatnym na zawalenie podczas trzęsienia ziemi. Od świtu nastąpiły co najmniej dwa duże wstrząsy. Keffria straciła już rachubę, ile wyczuła pomniejszych. Kiedy ubłagała, by posłać tam kopaczy, odkryli, że cały korytarz zawalił się kilka kroków od wejścia. Mogła się jedynie modlić do Sa, by jej dzieci zdążyły dotrzeć przed trzęsieniem ziemi do jakiejś solidniejszej części pogrzebanego miasta i gdzieś tam tuliły się teraz do siebie w oczekiwaniu na pomoc.
Bras Khuprus nie wrócił. Przed południem opuścił kopaczy, nie czekając, aż oczyszczą i podeprą korytarz. Wysforował się przed pracujące ekipy, przecisnął przez zawalony w większości tunel i zniknął. Niedawno robotnicy dotarli do końca liny, którą rozwijał dla oznaczenia swej trasy. Potem wypatrzyli parę znaków zrobionych kredą, łącznie z napisem, jaki umieścił na drzwiach komnaty satrapy.
„To beznadziejne”, napisał Bras. Spod zablokowanych drzwi wylewało się gęste błoto; najprawdopodobniej wypełniało całe pomieszczenie. Nieco dalej korytarz zawalił się całkowicie. Jeśli Bras tędy przechodził, został albo zmiażdżony w osuwisku, albo uwięziony za nim.
Keffria drgnęła pod dotknięciem czyjejś ręki. Odwróciła się i ujrzała wymizerowaną Yani Khuprus.
– Znaleźliście coś? – zapytała odruchowo.
– Nie. – Yani wymówiła to straszne słowo bardzo cicho. W jej oczach czaił się strach o życie syna. – Korytarz wypełnia się błotem równie szybko, jak usiłujemy go oczyścić. Zdecydowaliśmy się stamtąd wyjść. Najstarsi nie budowali tego miasta tak, jak my budujemy nasze, gdzie domy są od siebie oddalone. Wzorowali się na konstrukcji ula. To labirynt przecinających się tuneli. Spróbujemy dotrzeć do tej części korytarza z innego miejsca. Ekipy już są przenoszone.
Keffria spojrzała na swoją załadowaną taczkę, a potem na odkopany korytarz. Prace wstrzymano. Robotnicy wracali na powierzchnię. W pewnym momencie korowód brudnych i zmęczonych mężczyzn i kobiet rozwidlił się, by wyminąć stojącą Keffrię. Twarze mieli poszarzałe od błota i zniechęcenia, powłóczyli nogami. Ich latarnie i pochodnie migotały i dymiły. Korytarz za nimi pociemniał.
A więc cały ten trud poszedł na marne? Zaczerpnęła tchu.
– Gdzie teraz będziemy kopać? – zapytała cicho.
Yani rzuciła jej udręczone spojrzenie.
– Zdecydowano, że powinniśmy kilka godzin odpocząć. Wszystkim nam dobrze zrobi gorąca strawa i parę godzin snu.
Keffira popatrzyła na nią z niedowierzaniem.
– Jeść? Spać? Jak możemy robić jedno czy drugie, skoro wciąż nie odnaleźliśmy naszych dzieci?
Kobieta z Deszczowych Ostępów jak gdyby nigdy nic zajęła miejsce Keffrii pomiędzy uchwytami taczki. Uniosła je i zaczęła pchać naprzód. Keffria niechętnie podążyła za nią. Kobieta nie odpowiedziała na pytanie Keffrii, rzekła jedynie:
– Posłaliśmy ptaki do paru bliższych osad. Zbieracze i rolnicy z Deszczowych Ostępów przyślą ludzi do pomocy. Są już w drodze, ale nie przybędą od razu. Wypoczęci robotnicy podtrzymają w nas ducha. – I dodała przez ramię: – Mamy też wieści od niektórych innych kopiących ekip. Miały więcej szczęścia. Uratowały czternastu ludzi z rejonu zwanego Pracownią Gobelinów, a trzech kolejnych odkryły w korytarzach Płomiennych Klejnotów. Ich praca przebiega szybciej. Być może zdołamy dotrzeć w ten rejon miasta od strony któregoś z ich stanowisk. Bendir już rozmawia z tymi, którzy najlepiej znają miasto.
– Sądziłam, że stare miasto lepiej niż ktokolwiek inny znał Bras – rzekła Keffria.
– Znał. Zna. Dlatego trzymam się nadziei, że może żyć. – Kupcowa z Deszczowych Ostępów zerknęła na Kupcową z Miasta Wolnego Handlu. – I dlatego wierzę, że jeśli ktokolwiek mógłby odnaleźć Słodką i Seldena, to jest nim Bras. Gdyby ich znalazł, nie próbowałby wracać tą drogą, lecz usiłował dotrzeć do stabilniejszych części miasta. Z każdym oddechem modlę się, by wkrótce nadbiegł ktoś z wieścią, że wyszli o własnych siłach.
Dotarły do dużej komnaty, wyglądającej jak amfiteatr. Robotnicy zrzucali tu urobek. Yani pochyliła taczkę i dodała swój ładunek ziemi i kamieni do niechlujnego stosu rosnącego na środku wspaniałego niegdyś pomieszczenia. Taczka dołączyła do rzędu pozostałych. Ubłocone łopaty i kilofy leżały ciśnięte na stos nieopodal. Keffria wyczuła nagle zapach zupy, kawy i gorącego porannego chleba. Głód, który ignorowała, nagle zbudził się z rykiem. Raptowne burczenie w żołądku uzmysłowiło jej, że przez całą noc nic nie jadła.
– Czy to już świt? – zagadnęła Keffria.
Ile czasu minęło?
– Obawiam się, że świtało już dawno – odrzekła Yani. – Czas zawsze umyka najszybciej, kiedy najbardziej pragnę, by biegł powoli.
W odległym końcu sali ustawiono stoły na kozłach i ławy. Pracowali tam bardzo starzy i bardzo młodzi ludzie, rozlewając zupę do talerzy, doglądając koszy z węglem pod kipiącymi kociołkami oraz sprzątając talerze i kubki. Gwar pełnych zniechęcenia rozmów ginął w ogromnej sali. Do Keffrii i Yani podeszła szybkim krokiem może ośmioletnia dziewczynka, z ręcznikiem przerzuconym przez ramię i z misą parującej wody.
– Mycie? – zaproponowała.
– Dziękuję. – Yani wskazała misę Keffrii. Ta umyła ręce i ochlapała twarz. Ciepło uzmysłowiło jej, jak bardzo zmarzła. Bandaże na jej poranionych palcach namokły i były brudne. – Trzeba je zmienić – zauważyła Yani, gdy Keffria wycierała się ręcznikiem.