– Jeśli znajdziecie tam Brasa… myślisz, że może z nim być Słodka? – zapytała.
Yani spojrzała jej prosto w oczy.
– On się bał właśnie tego – powiedziała. – Że Słodka poszła do komnaty Koguta w Koronie. I do smoka, który tam spał.
– Nigdy nie widziałem niczego równie pięknego. Myślisz, że ona wróci?
I słabość, i podziw sprawiały, że chłopiec szeptał.
Bras odwrócił się, by na niego spojrzeć. Selden kulił się na wysepce gruzu wieńczącej błoto. Wpatrywał się w światło ponad nimi, z twarzą odmienioną przez to, co właśnie ujrzał. Świeżo uwolniona smoczyca zniknęła, znalazłszy się daleko poza zasięgiem wzroku, lecz chłopiec wciąż za nią patrzył.
– Chyba nie powinniśmy liczyć, że wróci i nas uratuje. Jesteśmy zdani na siebie – odparł pragmatycznie Bras.
Selden pokręcił głową.
– Och, nie to miałem na myśli. Nie sądzę, by przywiązywała do nas aż taką wagę. Sądzę, że sami musimy się stąd wydostać. Ale chciałbym ją jeszcze zobaczyć, choćby raz. Ona była cudowna. I budziła radość.
Jeszcze raz uniósł wzrok ku rozbitemu sklepieniu. Pomimo brudu i błota, które znaczyły mu smugami twarz i plamiły ubranie, oblicze chłopca jaśniało.
Słońce wlało się do zrujnowanej komnaty, oświetlając ją słabo i dając niewiele ciepła. Bras już nie pamiętał, jak to jest być suchym, a co dopiero rozgrzanym. Dręczył go głód i pragnienie. Trudno mu było zmusić się do ruchu. Ale mimo to się uśmiechnął. Selden miał rację. Cud. Radość.
Kopuła zagrzebanej pod ziemią komnaty Koguta w Koronie była pęknięta niczym czubek ugotowanego na miękko jajka. Bras stanął na stercie ziemi i roślinnych szczątków i spojrzał w górę na zwisające korzenie drzew oraz widoczne przez niewielki otwór niebo. Tędy właśnie uciekła smoczyca, Bras jednak wątpił, by to się udało Seldenowi i jemu. Mokradło przesiąkało do środka, by zagarnąć miasto, które długo mu się opierało, i komnata gwałtownie wypełniała się błotem. Powódź chłodnego błota i wody pochłonie ich obu na długo przedtem, nim zdołają znaleźć sposób na dotarcie do wyjścia nad nimi.
Lecz mimo że sytuacja była ponura, Bras wciąż zdumiewał się wspomnieniem smoczycy, która wychynęła na świat po wiekach oczekiwania. Freski i mozaiki – choć oglądał je przez całe życie – nie przygotowały go na rzeczywistość. W blasku jaśniejących łusek smoczycy słowo „błękit” nabierało nowego znaczenia. Bras nie miał nigdy zapomnieć, jak jej skrzydła nabierały siły i koloru, kiedy leciała. W wilgotnym powietrzu wciąż się unosił mocny wężowy odór jej przemiany, nigdzie jednak nie było widać żadnych pozostałości po kłodzie czarodrzewu, w której tkwiła uwięziona. Najwyraźniej wchłonęła ją, przekształcając się w dojrzałego smoka.
Ale teraz już jej nie było. A on i chłopiec musieli rozwiązać problem przetrwania. Trzęsienia ziemi z poprzedniej nocy w końcu naruszyły ściany i sklepienia pogrzebanego miasta. Otaczające je bagna przeciekały do tej komnaty. Jedyną drogę ucieczki stanowił znajdujący się wysoko w górze zwodniczy otwór z widokiem na błękitne niebo.
Przy krawędzi fragmentu zapadniętej kopuły, na którym stał Bras, mlasnęło błoto. A potem zatriumfowało, pochłaniając brzegi kryształu i pełznąc ku bosym stopom Kupca.
– Brasie – wychrypiał Selden. Brat Słodkiej przycupnął na szczycie powoli tonącej wysepki śmiecia. Wyrywając się rozpaczliwie na wolność, smoczyca poruszyła gruz, ziemię i nawet drzewo. Wszystko to runęło do zagrzebanej komnaty, a część wciąż się unosiła na wzbierającej fali błota. Chłopiec zmarszczył brwi; to wracał jego wrodzony pragmatyzm. – Może zdołalibyśmy podnieść to drzewo i oprzeć je o ścianę. Wtedy, gdybyśmy się na nie wspięli, moglibyśmy…
– Nie mam tyle sił. – Bras zburzył optymistyczny plan chłopca. – Nawet gdybym miał ich dość, by dźwignąć to drzewo, błoto jest za rzadkie, żeby mnie utrzymać. Ale moglibyśmy odłamać co mniejsze gałęzie i zrobić coś w rodzaju tratwy. Jeśli równo rozłożymy nasz ciężar, utrzymamy się na powierzchni.
Selden spojrzał z nadzieją ku otworowi, przez który wlewało się światło.
– Myślisz, że błoto i woda wypełnią komnatę i nas tam uniosą?
– Może – skłamał z przekonaniem Bras.
Zakładał, że błoto może przestać napływać przed całkowitym wypełnieniem komnaty. Prawdopodobnie uduszą się, gdy pochłonie ich wznosząca się błotna fala. Jeśli nie, to w końcu umrą tu z głodu. Fragment kopuły pod jego stopami szybko się zanurzał. Czas go opuścić. Przeskoczył na stertę zwalonej ziemi i mchu, która natychmiast się pod nim ugięła. Nie przypuszczał, że błoto jest takie rzadkie. Rzucił się w stronę pnia drzewa, chwycił gałąź i wciągnął się na nie. Unoszący się muł sięgał mu już co najmniej do piersi i miał konsystencję owsianki. Gdyby spadł, umarłby w jego zimnym uścisku. Dzięki swemu skokowi przybliżył się znacznie do Seldena. Wyciągnął rękę do chłopca, który dał susa ze swojej tonącej wyspy, nie dosięgnął celu i zaczął się rozpaczliwie szamotać w mule. Bras wciągnął Seldena na pień wiecznie zielonego drzewa i chłopiec przywarł do jego piersi, dygocząc. Błoto, które ściekało mu po twarzy i włosach, przylepiło mu też ubranie do ciała.
– Szkoda, że straciłem moje narzędzia i zapasy. Od dawna leżą już na dnie. Będziemy musieli poodłamywać jak najwięcej gałęzi i zrobić z nich gęsty materac.
– Jestem taki zmęczony – powiedział chłopiec. Było to stwierdzenie faktu, a nie skarga. Zerknął na Brasa i zapatrzył się na jego twarz. – Nie jest tak źle, nawet z bliska. Zawsze się zastanawiałem, jak wyglądasz pod tą zasłoną. W tunelach, przy samej świecy, właściwie nie widziałem twojej twarzy. Potem, zeszłej nocy, kiedy oczy świeciły ci na niebiesko, najpierw się zląkłem. Ale po jakimś czasie było… jak by to powiedzieć… dobrze, że je widziałem, bo wtedy wiedziałem, że wciąż tam jesteś.
Bras roześmiał się.
– Moje oczy świecą? Zwykle dzieje się tak, kiedy mężczyzna z Deszczowych Ostępów jest dużo starszy. Przyjmujemy to po prostu jako oznakę, że osiągnął pełnię wieku.
– Aha. Ale w tym świetle wyglądasz prawie normalnie. Nie masz dużo tych trzęsących się rzeczy. Tylko trochę łusek koło oczu i ust.
Selden cały czas się w niego wpatrywał.
Bras wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Nie, nie mam jeszcze żadnej z tych trzęsących się rzeczy. Ale one też mogą się pojawić, kiedy będę starszy.
– Słodka bała się, że cały będziesz pokryty brodawkami. Niektóre przyjaciółki dokuczały jej z tego powodu, a ona się złościła. Ale… – Selden nagle się zorientował, że jego słowa nie były taktowne. – Na początku, to znaczy kiedy zacząłeś się do niej zalecać, bardzo się tym martwiła. Później prawie o tym nie mówiła – dodał pokrzepiająco. Zerknął na Brasa, a potem odpełzł od niego wzdłuż pnia. Chwycił gałąź i ją szarpnął. – Trudno będzie je złamać.
– Domyślam się, że miała inne zmartwienia – mruknął Bras.
Słowa chłopca ogromnie go zmartwiły. Czy jego wygląd aż tyle znaczył dla Słodkiej? Miał ją zdobyć swoimi czynami tylko po to, by odwróciła się od niego na widok jego twarzy? Przyszła mu do głowy gorzka myśclass="underline" być może już nie żyła, a on się nigdy nie dowie. A może to on zginie, i Słodka nigdy nie zobaczy jego twarzy.
– Brasie? – odezwał się ostrożnie Selden. – Lepiej zabierzmy się do roboty z tymi gałęziami.
Bras nagle sobie uświadomił, jak długo kulił się w milczeniu. Czas wyzbyć się ponurych myśli i spróbować przetrwać. Uchwycił iglastą gałąź i odłamał z niej gałązkę.