– O, tak, odzywa się – zgodził się Arogant. – „Tak, sir”. „Nie, sir”. A jej czarne oczy pozostają obojętne i zimne jak wilgotny łupek. W ogóle nie potrafię do niej dotrzeć. – Nagle wylały się z niego słowa, które, jak wyczuł „Niezrównany”, Arogant chciałby powstrzymać, gdyby mógł. – A ja jej potrzebuję, choćby po to, by mnie popierała. Potrzebuję w tej załodze jednej osoby, o której wiem, że nie wbije mi noża w plecy. Ale ona tylko stoi i patrzy ponad moim ramieniem albo przeze mnie, a ja się czuję, jakbym znaczył mniej niż nic. Nikt inny nie umie sprawić, żebym się czuł tak źle. I wtedy po prostu chcę…
Zawiesił głos.
– Przewrócić ją na plecy i wziąć ją. To by sprawiło, że stałbyś się dla niej rzeczywisty – dokończył za niego „Niezrównany”.
To już musiało sprowokować Aroganta.
Kapitan przyjął te słowa z milczącą odrazą. „Niezrównany” nie doczekał się wybuchu wściekłości czy wstrętu.
– Gdzie się nauczyłeś takiego zachowania? – zapytał Arogant po pewnym czasie. – Znam Szczęsnych. To twardzi ludzie, nie szastający pieniędzmi i bezwzględni w targach. Ale są porządni. Szczęśni, których znałem, nie byli zdolni do gwałtu czy morderstwa. Skąd się to u ciebie bierze?
– Może Szczęśni, których ja znałem, nie byli tacy delikatni. Miałem do czynienia z wieloma gwałtami i morderstwami, Arogancie, a odbywały się one na moim pokładzie w miejscu, w którym stoisz.
I może nie zostałem ukształtowany tylko przez Szczęsnych, pomyślał. Może miałem kształt i realność na długo przedtem, nim któryś ze Szczęsnych położył dłoń na moim kole sterowym.
Arogant milczał. Nadchodził sztorm. Podmuch wiatru uderzył w żagle, przechylając lekko statek na bok. Razem ze sternikiem zatrzymali przechył, nim zbytnio się pogłębił. Poczuł, jak Arogant mocniej zaciska dłonie na relingu.
– Boisz się mnie? – zapytał statek.
– Muszę – odparł Arogant z prostotą. – Kiedyś byliśmy tylko przyjaciółmi. Myślałem, że cię dobrze znam. Wiedziałem, co ludzie mówią o tobie, ale myślałem, że może zostałeś do tego zmuszony. Kiedy zabiłeś tego człowieka, „Niezrównany”… kiedy zobaczyłem, jak wytrząsasz z niego życie… coś się zmieniło w moim sercu. A zatem owszem, boję się ciebie. – I dodał ciszej: – To nie jest dobre dla żadnego z nas.
Puścił reling i odwrócił się, by odejść. „Niezrównany” oblizał wargi. Po jego okaleczonej toporem twarzy spływały strugi deszczu, przyniesionego przez zimowy sztorm. Arogant na pewno jest przemoczony do suchej nitki i zmarznięty, jak tylko potrafią być zmarznięci śmiertelnicy. Statek usiłował znaleźć słowa, które by go zawróciły. Nagle nie chciał być sam, płynąć na oślep w sztorm, ufać tylko sternikowi, który uważał go za „ten przeklęty statek”.
– Arogancie! – zawołał nagle.
Kapitan zatrzymał się niepewnie, po czym wrócił po rozkołysanym pokładzie i znów stanął przy relingu.
– „Niezrównany”?
– Nie mogę obiecać, że już nikogo nie zabiję. Wiesz o tym. – Usiłował znaleźć jakieś uzasadnienie. – Ty sam mógłbyś chcieć, żebym kogoś zabił. A ja byłbym wtedy związany obietnicą…
– Wiem. Próbowałem wymyślić, o co mógłbym cię poprosić. Nie zabijać. Zawsze słuchać moich rozkazów. A wiedziałem, że ty i ja wiemy, że nigdy nie mógłbyś mi tego obiecać. – Dodał ciężkim głosem: – Nie proszę cię o te obietnice. Nie chcę, żebyś mnie okłamywał.
„Niezrównanemu” nagle zrobiło się żal Aroganta. Nie znosił, kiedy jego uczucia zmieniały się tak gwałtownie. Nie potrafił jednak nad nimi zapanować.
– Obiecuję, że nie zabiję ciebie, Arogancie – powiedział impulsywnie. – Czy tak lepiej?
Poczuł szok człowieka, wywołany tymi słowami. „Niezrównany” nagle zdał sobie sprawę, że Arogant nigdy nawet nie dopuścił do siebie myśli, że statek może zabić jego. To, że „Niezrównany” teraz to obiecał, uświadomiło mu, że statek był do tego zdolny. Nadal jest do tego zdolny, jeśli postanowi złamać słowo.
– Oczywiście, że lepiej – powiedział po chwili Arogant głucho. – Dziękuję ci, „Niezrównany”.
Zaczął się odwracać.
– Czekaj! – zawołał galion. – Pozwolisz teraz innym ze mną rozmawiać?
Niemal poczuł westchnienie kapitana.
– Oczywiście. Odmawianie ci tego nie ma sensu.
„Niezrównany” poczuł falę goryczy. Chciał swoją obietnicą pocieszyć człowieka, ale on się uparł, by go przygnębiła. Ach, ci ludzie! Bez względu na to, co im się poświęciło, nigdy nie byli zadowoleni. Jeśli Arogant się nim rozczarował, to była to jego wina. Dlaczego nie zdał sobie sprawy, że jako pierwsze zabija się osoby najbliższe, te, które znają mordercę najlepiej? To jedyny sposób wyeliminowania zagrożenia. Jaki jest sens w zabiciu kogoś obcego? Obcy nie mają interesu w krzywdzeniu mordercy. To zawsze robi najlepiej rodzina i przyjaciele.
W deszczu było czuć zimę. Ciężkie krople bębniły w rozpostarte skrzydła Tintaglii, którymi uderzała miarowo, lecąc w górę Rzeki Deszczowej. Smoczyca będzie musiała niedługo zabić i zjeść, ale deszcz zagonił całą zwierzynę pod drzewa. Trudno było polować na bagnistych terenach, ciągnących się wzdłuż Rzeki Deszczowej. Nawet w suchy dzień łatwo było tu ugrzęznąć. Tintaglia nie chciała tego ryzykować.
Zimny, szary dzień pasował do jej nastroju. Przeszukiwanie morza było mniej niż bezowocne. Dwa razy dostrzegła węże. Kiedy jednak zniżyła lot, witając je trąbieniem, zanurkowały w głębinę. Dwa razy zataczała kręgi, nawołując węża do powrotu trąbieniem, a potem rykiem. Wszystkie jej wysiłki poszły na marne. Zupełnie jakby węże jej nie poznawały. Odczuwała głęboki smutek, że jej gatunek przetrwał w świecie, lecz nie chce jej zauważyć. Zaczęło w niej narastać straszne poczucie daremności, które, połączone z nękającym ją głosem, przerodziło się w gniew. Polowanie wzdłuż plaż nie udało się; wędrowne ssaki morskie, które powinny się roić u wybrzeża, po prostu zniknęły. Nic dziwnego, skoro zniknęło też wybrzeże, jakim je pamiętała Tintaglia.
Zwiad otworzył jej oczy na to, jak bardzo zmienił się świat od czasu, gdy ostatnio latały nad nim smoki. Pod wodą znalazła się cała krawędź tego kontynentu. Łańcuch górski wznoszący się niegdyś nad długimi, piaszczystymi plażami wybrzeża zmienił się w szczyty długiego łańcucha wysp. Żyzna równina w głębi lądu, kiedyś pełna stad pasących się ofiar, zarówno dzikich, jak i udomowionych, stanowiła teraz rozległe bagno porośnięte tropikalnym lasem. Parujące morze śródlądowe teraz wyciekało do oceanu licznymi rzekami wijącymi się po rozległym stepie. Nic nie było takie, jakie powinno być. Tintaglia nie powinna się dziwić, że nie poznawali jej pobratymcy.
Ludzie rozmnożyli się jak muchy na padlinie. Ich brudne, zadymione osiedla zaśmiecały świat. Szukając węży, smoczyca zauważała maleńkie osady na wyspach i miasta portowe. Pewnej gwiaździstej nocy przeleciała wysoko nad Miastem Wolnego Handlu, widząc je jako ciemną plamę poznaczoną światłem. Trehaug było ledwie garstką wiewiórczych gniazd, połączonych pajęczynami. Czuła niechętny podziw wobec ludzkiej umiejętności budowania domów wszędzie, gdzie się dało, gardząc zarazem istotami tak bezradnymi, że nie umiały sobie poradzić ze światem przyrody bez sztucznych budowli. Przynajmniej Najstarsi budowali z przepychem. Na myśl o ich eleganckiej architekturze, o tych pełnych majestatu, przyjaznych miastach, które teraz leżały w gruzach albo stały jako rozbrzmiewające echem ruiny, ogarniało ją wzburzenie, że Najstarsi zginęli, a ziemię odziedziczyli ludzie.
Zostawiła za sobą ludzkie rudery. Skoro musi żyć samotnie, chciała zamieszkać w pobliżu Kelsingry. Było tam pełno dziczyzny, a grunt na tyle twardy, że można było na nim wylądować, nie zapadając się po kolana. Gdyby Tintaglia zapragnęła się schronić przed złą pogodą, będzie mogła to zrobić w dawnych budowlach Najstarszych. Ma przed sobą wiele lat życia. Równie dobrze może je spędzić tam, gdzie istniały przynajmniej wspomnienia przepychu.