– Jesteś głupia czy po prostu leniwa? – zapytał Cosgo podniesionym głosem.
Słodka spojrzała na niego, zaskoczona. Myślami była bardzo daleko.
– Przepraszam – powiedziała, usiłując nadać głosowi szczere brzmienie.
– Powiedziałem, że się nudzę. Nawet jedzenie nie jest interesujące. Nie ma wina. Nie ma nic do palenia, chyba że przy stole z kapitanem. Umiesz czytać? – Kiedy, zdumiona, skinęła głową, rozkazał: – Idź i sprawdź, czy kapitan ma jakieś książki. Mogłabyś mi poczytać.
Zaschło jej w ustach.
– Nie umiem czytać w języku Krainy Miedzi.
– Jesteś tak głupia, że aż brak mi słów. Ja umiem. Idź i pożycz dla mnie jakąś książkę.
Starała się, by w jej głosie nie zabrzmiał strach.
– Ale ja nie mówię w języku Krainy Miedzi. Jak mam poprosić o książkę?
Satrapa prychnął z niesmakiem.
– Jak rodzice mogą pozwalać swoim dzieciom rosnąć w takiej ignorancji? Czy Miasto Wolnego Handlu nie graniczy z Krainą Miedzi? Można by pomyśleć, że uczycie się języka swoich sąsiadów. Jakież to prowincjonalne. Nic dziwnego, że Miasto Wolnego Handlu nie może się z nimi dogadać. – Westchnął ciężko z miną skrzywdzonego człowieka. – Cóż, nie mogę przynieść jej sobie sam z tak obłażącą skórą. Potrafisz zapamiętać kilka słów? Zastukaj do jego drzwi, uklęknij i się ukorz przed nim, a potem powiedz „Lani-ra-ke-dże-loj-en”.
Wyrzucił z siebie te sylaby jednym tchem. Słodka nie umiała nawet odróżnić, gdzie się kończyło jedno słowo, a zaczynało drugie.
– La-ni-ra-ke-en – spróbowała.
– Nie, głupia. La-ni-ra-ke-dże-loj-en. O, i dodaj na końcu „rekal”, żeby nie pomyślał, że jesteś niegrzeczna. Pośpiesz się, zanim zapomnisz.
Spojrzała na niego. Jeśli zacznie prosić, żeby jej nie wysyłał, pozna, że się boi, i zapyta, dlaczego. Nie da mu do ręki tej broni. Zebrała się na odwagę. Może marynarze dadzą jej spokój, jeśli wyraźnie będzie szła do kajuty kapitana. W drodze powrotnej będzie niosła książkę. Być może to ją ochroni; nie będą chcieli uszkodzić własności kapitana. Wychodząc z pomieszczenia, mruczała pod nosem sylaby jak zaklęcie.
Musiała przejść przez całą długość galery pomiędzy i nad ławkami wioślarzy. Gwizdy i stukanie zębami przerażały ją; wiedziała, że jej przestraszona mina tylko zachęca marynarzy do szyderstw. Zmusiła się do powtarzania sylab. Dotarła do drzwi kapitańskiej kajuty nie zaczepiana przez nikogo i zastukała z nadzieją, że nie zrobiła tego zbyt głośno.
Odezwał się zniecierpliwiony męski głos. Modląc się, by było to wezwanie do wejścia, Słodka otworzyła drzwi i nieśmiało zajrzała do środka. Kapitan leżał rozciągnięty na koi; podparł się na łokciu, by spojrzeć na nią z gniewem.
– La-ni-ra-ke-dże-loj-en! – wybełkotała. A potem, przypomniawszy sobie pozostałe instrukcje satrapy, padła na kolana i nisko pochyliła głowę. – Re-kal – dodała poniewczasie.
Kapitan coś powiedział. Ośmieliła się podnieść na niego wzrok. Nie poruszył się. Patrzył na nią i po chwili powtórzył głośniej te same słowa. Słodka popatrzyła na podłogę i pokręciła głową, modląc się, by uznał to za znak, że nie rozumie. Kapitan wstał i Słodka napięła mięśnie. Zerknęła na niego. Pokazał na drzwi. Słodka rzuciła się do nich tyłem na czworakach, wstała, znów się nisko ukłoniła i zamknęła drzwi.
W chwili, kiedy się znalazła na zewnątrz kajuty, znów rozległy się gwizdy i stukanie zębami. Drugi koniec statku wydawał się niemożliwie odległy. Nigdy nie dotrze tam cała i zdrowa. Objąwszy się ciasno rękami, Słodka pobiegła. Dotarła już niemal do końca ławek wioślarzy, kiedy ktoś chwycił ją za kostkę. Upadła ciężko, uderzając czołem, łokciami i kolanami o szorstkie deski. Przez chwilę była oszołomiona. Przetoczyła się na plecy i spojrzała w górę na stojącego nad nią roześmianego młodzieńca. Był przystojny, wysoki i miał jasne włosy jak jej ojciec, szczere błękitne oczy i szeroki uśmiech. Przechylił głowę i coś powiedział. Czy było to pytanie?
– Nic mi nie jest – odpowiedziała.
Młodzieniec uśmiechnął się. Słodka poczuła taką ulgę, że niemal odwzajemniła mu uśmiech. Następnie mężczyzna sięgnął w dół i odgarnął przód spódnicy Słodkiej, ukląkł na jedno kolano i zaczął rozpinać pas.
– Nie! – wrzasnęła. Usiłowała umknąć, ale mężczyzna chwycił ją za kostkę i od niechcenia szarpnął do tyłu. Inni marynarze wstawali, by mieć lepszy widok. Kiedy obnażył się przed Słodką, nagle przypomniały jej się słowa Kekki.
– Fa-czedżi kol! – zawołała. – Fa-czedżi kol!
Mężczyzna zrobił zaskoczoną minę. Słodka odgarnęła włosy z twarzy. Napastnik cofnął się nagle z okrzykiem przerażenia i niesmaku. Nie przejęła się tym. Fortel zadziałał. Szarpnęła się w tył, z trudem wstała, rzuciła się ostatnie kilka kroków biegiem, wpadła przez klapę wejściową do środka i upadła na podłogę. Oddychała spazmatycznie i szlochała. Piekły ją łokcie. Strząsnęła mruganiem coś wilgotnego z oka, a potem je wytarła. Krew. Upadek znów otworzył jej bliznę.
Satrapa nie podniósł nawet głowy z poduszki.
– Gdzie moja książka? – zapytał.
– On chyba nie ma książek – wydyszała Słodka. Spokojne słowa. Spokojny głos. Nie można mu dać poznać, jak bardzo jest przerażona. – Powiedziałam słowa, których mnie nauczyłeś. Pokazał mi tylko drzwi.
– Jakież to denerwujące. Obawiam się, że umrę na tym statku z nudów. Chodź i wymasuj mi stopy. Może się zdrzemnę. Nie ma tu nic innego do roboty.
Nie mam wyboru, pomyślała Słodka. Serce wciąż waliło jej w piersi, a w ustach tak jej zaschło, że ledwie mogła przez nie oddychać. Nie mam wyboru oprócz bolesnej śmierci. Łokcie i kolana ją piekły; zdarła z nich skórę. Wyjęła sobie drzazgę z dłoni, a potem usiadła u stóp satrapy. Zerknął na nią i gwałtownym ruchem odsunął stopy.
– Co z tobą? Co to jest?
Patrzył na jej czoło.
– Upadłam. Znowu otworzyło mi się skaleczenie – odpowiedziała po prostu.
Dotknęła go ostrożnie dłonią. Palce miała lepkie od krwi i gęstej, białej ropy. Patrzyła na to ze zgrozą. Wzięła do ręki jedną ze szmatek Kekki i delikatnie wytarła czoło. Nie bardzo bolało, ale szmatka nasiąkła wydzieliną. Patrząc na nią, Słodka zaczęła drżeć. Co to jest, co to znaczy?
Nie było lusterka. Do tej pory unikała dotykania blizny na czole. Nie chciała sobie przypominać, że tam jest. Teraz powiodła po niej palcami. Bolało, ale nie tak bardzo, jak powinno, sądząc po krwi i ropie. Słodka zmusiła się do zbadania blizny. Miała długość jej palca wskazującego i nabrzmiała niczym gruby powróz szerokości dwóch palców. Słodka wyczuwała na niej guzy i chrząstki jak na końcu kości kurczęcia. Przebiegł ją dreszcz i zebrało jej się na wymioty. Uniosła twarz ku satrapie.
– Jak to wygląda? – zapytała cicho.
Chyba jej nie usłyszał.
– Nie dotykaj mnie. Idź się oczyść i przewiąż to czymś. Fuj! Nie mogę na to patrzeć. Odejdź.
Odwróciła się i przyłożyła szmatkę do czoła. Tkanina zrobiła się ciężka i wilgotna. Po nadgarstku pociekł Słodkiej aż do łokcia różowy płyn. Usiadła obok Kekki, szukając jakiegokolwiek towarzystwa. Była zbyt przestraszona, by nawet płakać.
– A jeśli ja od tego umieram? – jęknęła.
Kekki nie odpowiedziała. Słodka spojrzała na nią, a potem przyjrzała się jej uważniej.
Towarzyszka nie żyła.
Na pokładzie któryś z marynarzy zawołał coś z podnieceniem. Inni podjęli okrzyk. Satrapa usiadł raptownie na posłaniu.