Nagle na biurku zapaliło się światełko i rozległ się głos asystenta O’Mary:
— Sir, przyszedł Diagnostyk Thornnastor.
— Za trzy minuty — odparł O’Mara, nie spuszczając oczu z Conwaya. — Będę się streszczał. W normalnych okolicznościach nie dałbym żadnemu z was szansy odrzucenia przydziału, ale ta misja będzie dla Rhabwara raczej rejsem próbnym niż wyprawą wymagającą wszystkich waszych umiejętności. Otrzymaliśmy sygnał alarmowy od jednostki zwiadowczej Tenelphi, która obsadzona jest wyłącznie przez Ziemian, nie będzie zatem nawet problemów z komunikacją. Chodzi zatem o prostą operację poszukiwawczo-ratowniczą, podczas której tryb postępowania z pacjentami i ewentualnie popełnione przy tym błędy będą wewnętrznymi sprawami Korpusu. Wewnętrzne postępowanie dyscyplinarne Korpusu was nie obejmuje. Rhabwar będzie gotowy do startu za niecałą godzinę. Wszystkie dostępne informacje o zdarzeniu macie na taśmie. Zapoznacie się z nimi na pokładzie. I to wszystko… poza jednym. Prilicla i Naydrad nie muszą lecieć. Nie są niezbędni przy leczeniu obrażeń zewnętrznych i skutków dekompresji istot klasy DBDG. W tej wyprawie nie będzie ciekawych obcych przypadków…
Przerwał, gdyż Prilicla zadrżał, a sierść Naydrad zafalowała gwałtownie.
— Jeśli oczekuje się ode mnie, że zostanę w Szpitalu, oczywiście posłucham — powiedział pająkowaty. — Jeśli jednak mam wybór, wolałbym polecieć z moimi…
— Dla nas Ziemianie to zawsze bardzo interesujące przypadki — oznajmiła wprost Naydrad.
O’Mara westchnął.
— Chyba powinienem się tego spodziewać. Dobrze, możecie lecieć wszyscy. Wychodząc, poproście do mnie Thornnastora.
Na korytarzu Conway przystanął na chwilę, aby zastanowić się nad najszybszą, chociaż niekoniecznie najwygodniejszą drogą do węzła cumowniczego na siedemdziesiątym trzecim poziomie, gdzie czekał na nich nowy statek. Potem ruszył szybkim krokiem. Prilicla podążył za nim po suficie, Naydrad po podłodze. Murchison zamykała pochód w towarzystwie kapitana, który najwyraźniej bał się stracić swoją ekipę medyczną z oczu. Na pewno błyskawicznie zgubiłby się w Szpitalu.
Opaska starszego lekarza na ramieniu Conwaya torowała mu drogę wśród pielęgniarek i młodszych stażem lekarzy, wciąż jednak natykali się na dostojnych i najczęściej nieobecnych duchem Diagnostyków, którzy sunęli na oślep przed siebie i na nikogo nie zwracali uwagi. Trafiali się też stażyści należący do masywniejszych gatunków, jak noszący oznaczenie fizjologiczne FGLI Tralthańczycy — ciepłokrwiści tlenodyszni wyglądający jak sześcionogie, nisko zawieszone słonie. Przemieszczali się korytarzami z impetem i wdziękiem pojazdów opancerzonych. W innym miejscu wymusiły na nich pierwszeństwo dwie krabowate istoty z planety Melf. Nie wadziło im, że Conway przewyższa ich w hierarchii Szpitala aż o trzy stopnie. Starszy lekarz miał jednak dość rozumu, żeby nie protestować, także wówczas, gdy musiał zejść z drogi stażyście klasy TLTU, który oddychał przegrzaną parą i poruszał się po tej części Szpitala w przypominającym zbroję kombinezonie, syczącym, jakby zaraz miał zacząć przeciekać.
Przy następnej śluzie węzłowej nałożyli lekkie skafandry ochronne i zapuścili się w żółtawą mgłę świata chlorodysznych Illensańczyków. Korytarze były tu pełne obciągniętych błoniastą skórą szkieletowatych tubylców i dla odmiany wszyscy tlenodyszni, jak Tralthańczycy, Kelgianie czy Ziemianie, musieli się poruszać w stosownych strojach, a niekiedy nawet pojazdach. Kolejny odcinek drogi prowadził przez obszerne zbiorniki trzydziestostopowych skrzelodysznych Chalderescolan. Niczym pancerne, wyposażone w szereg macek krokodyle pływali w ciepłych, zielonkawych wodach. Środowisko pozwalało na użycie tych samych skafandrów co w sekcji chlorodysznych, ale chociaż panował tu mniejszy ruch, konieczność przepłynięcia całego dystansu sprawiła, że przebycie zbiorników zabrało zespołowi Conwaya tyle samo czasu. Mimo to zjawili się przy węźle cumowniczym już w trzydzieści pięć minut po wyjściu z gabinetu O’Mary. Tyle że wszyscy ociekali wodą.
Ledwo weszli na pokład Rhabwara, personel pokładowy zaraz zatrzasnął za nimi właz. Kapitan pospieszył szybem bezgrawitacyjnym na mostek, a zespół medyczny skierował się zwykłymi przejściami do przedziału medycznego na śródokręciu. Tam spędzili kilka minut na dostosowaniu do ludzkich potrzeb uniwersalnego wyposażenia mogącego służyć leczeniu i rehabilitacji aż sześćdziesięciu z górą inteligentnych gatunków Federacji. Na razie miało ono posłużyć za normalne łóżka, awaryjnie zaś za układy podtrzymywania życia w razie jakiegoś wypadku i/lub dekompresji zwykłych DBDG typu ziemskiego.
Wprawdzie rozbitkowie mieli tym razem pozostać na pokładzie statku góra kilka godzin, a nie wiele dni, ta pierwsza, udzielona na samym początku pomoc mogła zadecydować o ich przeżyciu i szansach dotarcia na dalsze leczenie do szpitala. Nawet w Szpitalu Sektora Dwunastego nie udałoby się wskrzesić tych, którzy zmarli w drodze… Conway zastanowił się, czy może się jeszcze jakoś przygotować na przyjęcie pacjentów, o których stanie ani liczbie nie miał na razie pojęcia.
Musiał myśleć o tym głośno, gdyż Naydrad powiedziała nagle:
— Zakładając, że wszyscy członkowie załogi statku zwiadowczego odnieśli obrażenia i że mogą je także odnieść dwie osoby z ekipy ratunkowej, przygotowaliśmy dwanaście łóżek. Ostatnie jest mało prawdopodobne, ale musimy się z tym liczyć. Osiem łóżek nadaje się dla pacjentów z wielokrotnymi złamaniami, a cztery, z modułami podtrzymania pracy serca oraz funkcji oddechowych, dla ofiar z urazami mózgoczaszki, szczęki oraz mózgu. Zadbaliśmy o samoprzylegające łubki, pasy zabezpieczające i środki przeciwbólowe dla DBDG. Kiedy będziemy mogli sprawdzić, co jest na taśmie od O’Mary?
— Mam nadzieję, że niebawem — odparł Conway. — Brak mi empatycznych zdolności Prilicli, ale jestem dziwnie pewien, że nasz kapitan nie byłby zachwycony, gdybyśmy zaczęli omawiać szczegóły zadania bez niego.
— Zgadza się, przyjacielu Conway — powiedział pająkowaty. — Nadmienię jednak, że połączenie umiejętnej obserwacji, dedukcji oraz gotowości do korzystania z doświadczenia niejednokrotnie pozwala nawet nieempatycznym istotom trafnie rozpoznawać albo i przewidywać cudze reakcje emocjonalne.
— Oczywiście — mruknęła Naydrad. — Na razie jednak, jeśli nikt nie ma już niczego ważnego do powiedzenia, pójdę spać.
— A ja poszukam iluminatora — zapowiedziała Murchison. — I przysunę do niego moją nie tak całkiem nieatrakcyjną twarz, żeby sobie popatrzeć. Już ze trzy lata nie opuszczałam Szpitala…
Gdy kelgiańska pielęgniarka zwinęła się na jednym z łóżek w futrzany znak zapytania, Murchison, Prilicla i Conway podeszli do iluminatora, w którym na razie nie było widać nic poza gładką płaszczyzną metalu i skróconym przez perspektywiczne ujęcie cylindrem jednego z napędzanych hydraulicznie węzłów cumowniczych. Niebawem jednak poczuli serię słabych wstrząsów przebiegających przez kadłub i poszycie Szpitala zaczęło się od nich odsuwać, a węzeł cumowniczy jeszcze jakby się skrócił, chociaż naprawdę rozciągnął się na całą długość, wypychając statek z doku.
Im dalej byli, tym więcej szczegółów mogli dojrzeć. Przed nimi przesunęły się schowane już do wnętrza Szpitala rękawy przejść pasażerskich i ładunkowych, migające albo palące się niezmiennym blaskiem światła podejścia i oznaczeń doku, równe szeregi jaśniejących zielonożółtym światłem iluminatorów sekcji chlorodysznych. I jeszcze wielki tender z zaopatrzeniem cumujący właśnie przy sąsiednim węźle.