Fletcher wyraźnie się uspokoił.
— Mnie zastanawia przede wszystkim, dlaczego on był w skafandrze — powiedział z namysłem. — Jeśli statek manewrował blisko wraku i wtedy właśnie doszło z jakiegoś powodu do kolizji, to przecież było to na pewno zdarzenie całkiem nieoczekiwane, a podczas takich manewrów nie wkłada się rutynowo skafandrów. Zatem musieli oczekiwać kłopotów.
— Związanych z wrakiem? — spytała cicho Murchison.
Kapitan odpowiedział po dłuższej chwili:
— Mało prawdopodobne. We wcześniejszym raporcie wspomniano, że wrak był wymarły. Jeśli jednak nie oczekiwali kłopotów, to wracamy do tego oficera, który wcale nie musiał być pokładowym lekarzem. Jakoś zdołał włożyć skafander i zapewne nałożył je też innym…
— Nie udzieliwszy im pomocy? — rzuciła Naydrad.
— Zapewniam, że funkcjonariusze Korpusu są szkoleni do właściwego postępowania w takich sytuacjach — odparł natychmiast Fletcher.
Prilicla wyczuł narastającą irytację kapitana i uznał, że pora się włączyć.
— W tym, co usłyszeliśmy, nie było mowy o obrażeniach załogi — przypomniał — możliwe zatem, że szkody ograniczyły się do zniszczeń kadłuba i układów statku. „Niezdolni” jest słowem o małym ładunku emocjonalnym. Może się okazać, że nie będziemy tam mieli nic do roboty.
Conway z aprobatą przyjął próbę uspokojenia wymiany zdań między Naydrad a nieco nadwrażliwym kapitanem, jednak pomyślał, że Prilicla przesadził z optymizmem. Nie zdążył jednak tego powiedzieć.
— Mostek do kapitana. Siedem minut do skoku, sir — rozległo się z głośnika.
Fletcher spojrzał na talerz z nie dokończonym daniem i wstał.
— W gruncie rzeczy nie jestem tam potrzebny — powiedział tonem usprawiedliwienia. — Wykorzystaliśmy w pełni czas dojścia do punktu skoku i wiemy, że statek jest zupełnie sprawny. — Uśmiechnął się wymuszenie. — Dobrzy podwładni mają ten minus, że czasem przełożony czuje się przy nich zbyteczny…
Kapitan naprawdę stara się być ludzki, pomyślał Conway, patrząc na znikające pod sufitem zielone nogawki.
Krótko potem statek skoczył w nadprzestrzeń i wyszedł z niej ledwo po sześciu godzinach. Ponieważ Rhabwar opuścił Szpital pod koniec zmiany wiezionego personelu medycznego, cała czwórka chciała wykorzystać te kilka godzin na sen. Niestety, pełen dobrej woli kapitan co rusz przekazywał jakieś komunikaty dotyczące tego, co się dzieje na pokładzie. Chciał, aby byli w pełni poinformowani o wszelkich przeprowadzanych procedurach, jednak gdyby wiedział, jak jego personel medyczny będzie reagował na nieustanne budzenie komunikatami, które były z jednej strony mało istotne, a z drugiej zbyt gęsto utkane technicznym żargonem, na pewno by zrezygnował z tego pomysłu. Nagle dobiegły ich z mostka słowa, które jednoznacznie kazały pożegnać się z perspektywą dalszego snu.
— Mamy kontakt, sir! Dwa obiekty, jeden duży, jeden mały. Odległość jeden przecinek sześć miliona mil. Wymiary małego obiektu pasują do danych Tenelphiego.
— Astrogacja?
— Jestem, sir. Przy maksymalnym ciągu dojdziemy tam za siedemnaście minut.
— Dobrze, wykonać. Siłownia?
— W gotowości, sir.
— Ciąg cztery G przez trzydzieści sekund, panie Chen. Dodds, podaj Haslamowi kurs. Starszy lekarz Conway proszony jest o stawienie się na mostku, gdy tylko będzie mógł.
Ponieważ od początku wiedzieli, do jakiego typu fizjologicznego należeć będą ofiary, postanowili, że kapitan Fletcher zostanie na pokładzie Rhabwara, a Conway wraz z ekipą Kontrolerów uda się na Tenelphiego, aby ocenić sytuację. Murchison, Prilicla i Naydrad czekali w przedziale medycznym gotowi do działania. Nikt nie sądził, aby badanie i udzielanie pierwszej pomocy mogło trwać długo. I lekarze, i pacjenci oddychali tym samym powietrzem. Wiele wskazywało na to, że Rhabwar za godzinę ruszy w drogę powrotną.
Conway siedział na razie na mostku jako widz. Ubrany w skafander z uniesioną osłoną oczu patrzył na rosnący obraz Tenelphiego na ekranie. Obok kapitana siedzieli Haslam i Dodds, jeden odpowiedzialny za łączność, drugi za astrogację. Też byli w skafandrach, ale bez rękawic, które utrudniałyby im manipulowanie różnymi pokrętłami i przełącznikami. Wszyscy trzej oficerowie nieustannie wymieniali uwagi wypowiadane dla nich tylko zrozumiałym żargonem. Co pewien czas wywoływali tkwiącego w siłowni na rufie Chana.
Obraz uszkodzonej jednostki rósł tak długo, aż zaczął wykraczać poza ramy ekranu. Wtedy zmniejszono powiększenie i znowu ujrzeli jasne srebrzyste cygaro koziołkujące z wolna na tle czarnej pustki. Dwie mile dalej obracał się niby poobijany metalowy księżyc kulisty wrak obcego statku.
Na razie oficerowie pokładowi ignorowali go tak samo jak Conwaya, który odezwał się w końcu, pełen obaw, że całkiem o nim zapomniano:
— Nie wygląda chyba na zbyt uszkodzony?
Nie spojrzeli na niego, ale zmienili temat rozmowy i w zasadzie udzielili mu odpowiedzi.
— Oczywiście nie było to zderzenie czołowe — mruknął Fletcher. — W przedniej części kadłuba widać poważne zniszczenia, ale większość anten i czujników ocalała. Myślę, że raczej otarł się burtą o wrak. Przez tę mgiełkę nie widzę szczegółów. Ciągle traci powietrze.
— Co znaczy, że ma go jeszcze dość — wtrącił Dodds. — Przednie moduły ściągające gotowe.
— Najpierw wyhamujcie ruch obrotowy. Ale łagodnie — powiedział kapitan. — Kadłub może być osłabiony, nie chcę, żeby przełamał się na pół. Ktoś może być tam jednak bez skafandra…
Nim dokończył zdanie, Dodds pochylił się nad konsolą i samymi koniuszkami palców zaczął ustawiać pola ściągające i odpychające, aż uszkodzona jednostka znieruchomiała równolegle do Rhabwara. Teraz lepiej było widać, że dziób i rufę Tenelphiego otaczają chmury ulatniającego się powietrza. Śródokręcie wydawało się jednak nietknięte.
— Sir, właz na śródokręciu wydaje się sprawny — oznajmił z ożywieniem Haslam. — Chyba moglibyśmy połączyć śluzy i po prostu wejść na pokład!
I ewakuować rannych w parę chwil, zamiast męczyć się z przeciąganiem ich w próżni, pomyślał Conway z ulgą. W ten sposób żywi jeszcze rozbitkowie otrzymaliby pomoc już za kilka minut. Wstał i uszczelnił hełm.
— Sam wykonam manewr połączenia — zapowiedział Fletcher. — Wy dwaj idźcie z doktorem. Chen, na razie zostań u siebie.
Czekając w zamkniętej śluzie, odczuli lekki wstrząs, gdy jednostki się zetknęły. Dodds otworzył zewnętrzny właz, którego pokrywa odchyliła się powoli, ukazując odległą tylko o kilka cali identyczną pokrywę włazu statku zwiadowczego. Na samym jej środku widniała wielka, nieregularna plama brunatnego albo czarnego koloru. Wyglądała, jakby coś tłustego przykleiło się cienką warstwą do metalu.
— Co to jest? — spytał Conway.
— Nie wiem… — mruknął Haslam. Wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął plamy. Na rękawicy zostały żółtawe ślady. — To smar, doktorze. Ciemny kolor mnie zmylił. Pewnie boja sygnałowa go wypaliła i dlatego tak pociemniał.
— Smar? — powtórzył Conway. — Ale skąd smar na poszyciu?
— Zapewne któryś ze zbiorników autosmarowania został uszkodzony podczas zderzenia — odparł nieco zniecierpliwiony Haslam. — Każdy z nich jest wyposażony w podajnik, który przyciśnięty z wystarczającą siłą wyrzuca kilka uncji smaru. Jeśli pan chce, mogę panu pokazać, jak to działa. A teraz proszę się odsunąć, bo będę otwierał.
Właz się uchylił i Haslam, Conway oraz Dodds weszli do śluzy Tenelphiego, Haslam sprawdził odczyty, a Dodds zamknął zewnętrzny właz. W statku panowało niepokojąco niskie, ale jeszcze nie zabójcze ciśnienie. W każdym razie zdrowy i sprawny człowiek powinien w nim przetrwać. Ktoś w szoku, cierpiący na chorobę kesonową czy ranny, który stracił dużo krwi, miałby oczywiście o wiele mniejsze szansę. Nagle wewnętrzny właz stanął otworem, skafandry zaskrzypiały i nadęły się nieco po zmianie ciśnienia. Weszli szybko do środka.