Murchison, wciąż pobierająca próbki z operowanych miejsc, zasypywała ich gradem informacji, które jednak nie okazywały się pomocne.
— Nie mówię, że masz zaraz zostawić to miejsce, ale dobrze, żebyś o tym pomyślał — powiedziała możliwie jak najłagodniej. — Poza sporymi zniszczeniami tkanki mamy też dowody na poważne uszkodzenia mięśni skrzydeł. Być może spowodowanych przez samego pacjenta. Przypuszczam poza tym, że i serce nie jest w najlepszym stanie. Zapewne pęknięte. Nie obejdzie się bez poważnej interwencji chirurgicznej.
— Czy takie obrażenia mogły powstać w wyniku prób uwolnienia się pacjenta z tych okowów? — spytał Conway.
— W zasadzie tak, ale to mało prawdopodobne — odparła zdecydowanie, co uświadomiło Conwayowi, że ich stosunki służbowe zapewne niebawem się zmienią. Murchison nie przypominała już internisty na stażu. — Pokrywa jest twarda, ale względnie cienka, a mięśnie skrzydeł potężne. Powiedziałabym, że wszystkie uszkodzenia powstały, zanim pacjent znalazł się w tym pancerzu.
— Przepraszam, ale… — zaczął Conway.
— Ustaliliśmy też, że ów pancerz najgrubszy jest na głowie i wzdłuż kręgosłupa. Mimo naszych technik regeneracji tkanki i odtwarzania dróg nerwowych pacjent może nie wrócić w pełni do zdrowia. Nawet jeśli zdołamy go ożywić, zapewne nigdy nie będzie już myślał ani poruszał się o własnych siłach…
— Tego nie wiedziałem — mruknął Conway. — Nie wiedziałem, że jest aż tak źle. Ale coś przecież chyba możemy zrobić… — Spróbował zmusić się do uśmiechu. — Choćby po to, aby zachować złudzenia Brennera, że w naszym szpitalu cuda są codziennością.
Porucznik patrzył to na Conwaya, to na Murchison i zastanawiał się, czy jest świadkiem wymiany poglądów pomiędzy profesjonalistami, czy może raczej małżeńskiej sprzeczki. Jednak był nie tylko spostrzegawczy, ale i taktowny.
— Ja już dawno bym się poddał — powiedział w końcu.
Zanim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć, zabrzęczał komunikator i na ekranie pojawił się szefujący patologii Thornnastor.
— Bardzo się staraliśmy znaleźć jakiś sposób chemicznego usunięcia pancerza tej istoty, ale wszystko na próżno — powiedział. — Niemniej tworząca go substancja jest wrażliwa na wysoką temperaturę. Spopiela się cienkimi warstwami, które wystarczy po prostu zdmuchnąć. Można powtarzać to tak długo, aż zostanie ostatni cienki płatek, który da się zdjąć niemal w całości bez szkody dla pacjenta.
Conway wypytał jeszcze Thornnastora, jak gruba jest warstwa do usunięcia i jakiej temperatury to wymaga, po czym podziękował mu i skontaktował się z działem technicznym, aby poprosić o przysłanie ekipy z palnikami. Pamiętał o wątpliwościach Murchison, ale uważał, że i tak musi spróbować. Nie było pewności, że wielki „ptak” rzeczywiście skończy jako skrzydlate warzywo, i nikt nie mógł tego przesądzić, póki nie dowiedzą się wszystkiego o trapiącej go chorobie.
Ponieważ metoda podsunięta przez Thornnastora nie została sprawdzona, postanowili zacząć od ogona, z dala od życiowo ważnych organów, w miejscu, gdzie okrywa została uszkodzona, zapewne przez nie znanych im lekarzy próbujących mimo wszystko pomóc pacjentowi.
Już pół godziny później dopisało im szczęście. Odkryli płytę, która tkwiła w spoiwie inaczej niż pozostałe — spodnią powierzchnią na wierzchu. Jej wyrostki rozchodziły się na boki i łączyły z innymi płytami, a kilka zawijało się i znikało pod spodem. Płomień palnika szybko zmienił je w kruchą sieć. Wtedy też spostrzegli, że sąsiednia płyta jest jakby większa i ma inny kształt.
Cierpliwie potraktowali ich krawędzie palnikami. Gdy spoina była grubości wafla, skruszyli ją i delikatnie usunęli resztki, po czym zdjęli obie osobliwe płyty.
— Martwe? — upewnił się Conway. — Na pewno?
— Na pewno — odparł Prilicla.
— A pacjent?
— Wykazuje ślady funkcji życiowych, ale nikłe.
Conway przyjrzał się odsłoniętemu obszarowi. Pod pierwszą, „odwróconą” płytą znalazł zagłębienie odpowiadające kształtowi jej wierzchniej strony. Tkanka w tym miejscu została silnie sprasowana, a nieliczne pozostałe wyrostki były wyraźnie zbyt słabe, aby do końca przyciągnąć płytę do ciała. Ktoś — albo coś — musiał ją tam wcisnąć ze znaczną siłą.
Druga, większa płyta trzymała się na miejscu zapewne tylko dzięki czarnemu spoiwu, gdyż w ogóle nie miała wyrostków. Miała jednak… skrzydła, złożone i schowane w długich szczelinach. Gdy przyjrzeli się bliżej pierwszej „płycie”, stwierdzili ze zdumieniem, że i ona jest uskrzydlona.
Prilicla unosił się tuż obok i cały drżał z podniecenia.
— Zauważ, przyjacielu Conway, że są to przedstawiciele dwóch różnych gatunków, chociaż w obu przypadkach mamy do czynienia z wielkimi skrzydlatymi owadami o budowie charakterystycznej dla planet o niewielkim ciążeniu i gęstej atmosferze. Możliwe, że ten pierwszy jest pasożytem albo drapieżnikiem, a drugi jego naturalnym wrogiem wszczepionym tutaj dla uleczenia pacjenta.
Conway pokiwał głową.
— To by wyjaśniało, dlaczego pierwszy obrócił się na grzbiet. Zareagował na pojawienie się drugiego…
— Mam nadzieję, że nie przywiązaliście się jeszcze do swojej teorii na tyle, aby wysłuchać odmiennej — powiedziała Murchison, która wciąż pracowicie zdrapywała pokrywające pierwszy okaz czarne lepiszcze. — Ta substancja nie została naniesiona przez nikogo trzeciego. To wydzielina tego pierwszego gatunku. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, wezmę oba na patologię, żeby przyjrzeć im się bliżej.
Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał, tylko Prilicla zaczął się znowu trząść. Sądząc po wyrazie twarzy porucznika, to zapewne jego myśli były przyczyną stanu ducha pająkowatego empaty. W końcu Brenner przerwał milczenie:
— Skoro za powstanie tej okrywy odpowiedzialne są te pasożyty, to znaczy, że nikt przed nami nie próbował leczyć naszego pacjenta — powiedział zduszonym głosem. — Można raczej przyjąć, że został on zaatakowany przez te latające owady, które zapuściły wyrostki w jego ciało, unieruchomiły mięśnie, sparaliżowały układ nerwowy i zakuły w to twarde coś, a potem zaczęły go pożerać jak robaki, chociaż nie był jeszcze martwy…
— Proszę trzymać się opisów klinicznych, poruczniku — przerwał mu Conway. — Sprawia pan przykrość Prilicli. Poza tym, choć mogło być tak, jak pan mówi, parę rzeczy wciąż nie pasuje do pańskiej teorii. Na przykład to zagłębienie pod odwróconym owadem.
— Może pacjent jeszcze za życia usiadł na jednym z tych pasożytów? — stwierdził Brenner z pasją świadczącą dobitnie, że ten przypadek go brzydzi. — Teraz rozumiem, dlaczego pobratymcy wyrzucili go w próżnię. Nie mogli zrobić nic więcej. — Zastanowił się. — I przepraszam, doktorze, ale czy nie zdaje się panu, że my też nic więcej nie wymyślimy?
— Mam jeszcze jeden pomysł, który powinniśmy sprawdzić…
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wiedzieli już, że to, co brali za kostną okrywę, jest kolonią pasożytów, które należy jak najszybciej usunąć, tym bardziej że, zdaniem Prilicli, pacjent był umierający. Oczywiście ekstrakcja wyrostków wymagała czasu i ostrożności, ale skoro wierzchnią warstwę można było usunąć, należało to zrobić w nadziei, że po uwolnieniu od pasożytów stan pacjenta poprawi się na tyle, by Conway mógł zacząć leczenie. Patologia zaproponowała już kilka rodzajów terapii.
Na początek Conway potrzebował co najmniej pięćdziesięciu palników, których miał zamiar użyć równocześnie, oraz węży doprowadzających sprężone powietrze do zdmuchiwania popiołu. Należało zacząć od głowy, karku, piersi oraz nasady skrzydeł, aby przywrócić pacjentowi zdolność kontrolowania funkcji umysłowych, pracy płuc i serca. Liczyli się z tym, że uszkodzone serce nie podejmie pracy i być może konieczna będzie szybka operacja. Murchison rozrysowała już położenie tętnic i żył w rejonie klatki piersiowej. Na wypadek, gdyby pacjent zaczął się poruszać albo machać skrzydłami, powinni w zasadzie włożyć ciężkie kombinezony ochronne, ale szybko z tego zrezygnowali, gdyż mogliby w nich zagrozić Prilicli, który musiał być obecny przy operacji, aby monitorować stan pacjenta, a w razie konieczności przeprowadzenia błyskawicznej operacji niezgrabne skafandry nazbyt utrudniałyby im zadanie. Uznali, że kto żyw, zdąży się wtedy pochować, aż operatorzy wiązek unieruchomią pacjenta. Conway kazał jeszcze przenieść do sąsiedniego przedziału moduł łączności, żeby na pewno nie uległ uszkodzeniu. Gdyby musieli wezwać specjalistyczną pomoc albo ostrzec przed zagrożeniem istoty przebywające na sąsiednich poziomach, łączność miałaby podstawowe znaczenie.