— To zdaje się potwierdzać moją teorię, że zarówno „ptak”, jak i wszystkie przylepione do niego formy życia pochodzą z jednej planety. Te, które latały po hangarze w pojedynkę, mogą być praktycznie bezrozumne, ale połączone zaczynają przejawiać inteligencję. Tworzą nową jakość. Musiały pojąć, że ich planeta umiera, i postanowiły uciec. Ale jak zdołały dojść do etapu podróży kosmicznych całkiem bez metali…
Okazało się, że istoty te nauczyły się wykorzystywać gigantyczne ptakopodobne stworzenia żyjące w regionach polarnych. Były zbyt słabe, aby okiełznać je fizycznie, zatem oddziaływały za pomocą wyrostków wprost na układ nerwowy nosiciela. Same „ptaki” nie były inteligentne, tak jak i te z małych istot, które nie miały wyrostków i potrzebne były reszcie tylko do startu. Przebiegał on w ten sposób, że najpierw „ptak” na własnych skrzydłach wznosił się jak mógł najwyżej, a bezrozumne „chrząszcze” używały swojego odrzutowego organu, aby całość mogła osiągnąć prędkość ucieczki. Również one były pod kontrolą rozumnych „pasażerów”, zapewne przypadało ich pięćdziesiąt na jedno inteligentne stworzenie. Ich skupiska, przypominające gigantyczne stożki, mieściły się tuż za skrzydłami „ptaka”.
„Ptaki” zostały z czasem tak przekształcone, aby łatwiej mogły osiągać szybkości ponaddźwiękowe. Poza paraliżowaniem ich w stosownej konfiguracji rozumne pasożyty usuwały im kończyny, co znacznie poprawiało profil aerodynamiczny, wstrzykiwały im ponadto specyfiki utrwalające pożądaną sylwetkę. Załoga „wmurowywała” się następnie w pancerną okrywę i zapadała w stan hibernacji, podczas którego żywiła się „ptakiem”.
W samym starcie brały udział miliony „chrząszczy” i setki tysięcy „nadzorców”. Odpowiedni ciąg był uzyskiwany stopniowo, aby nagłe przyspieszenie nie rozerwało węzła łączącego stożki z „ptakiem”. Każdy „chrząszcz” dokładał oczywiście tylko trochę do wspólnego dzieła, po czym ginął. Podobnie nie mieli szans na przeżycie ich nadzorcy, ale to było wliczone w koszty. Za cenę śmierci milionów tych istot kilkuset uchodźców mogło odlecieć ze skazanego na zagładę świata.
— …nie wiem dokładnie, jak w ich zamyśle miał wyglądać manewr lądowania, ale domyślam się, że tarcie atmosferyczne powinno rozgrzać czarne spoiwo na tyle, aby zaczęło topnieć. Po wyhamowaniu największego pędu uwolnieni już „pasażerowie” mogliby odbyć resztę drogi na własnych skrzydłach. Podgrzewając przednią część „ptaka”, mimowolnie odtworzyłem warunki typowe dla takiego lądowania.
— Tak, tak — żachnął się O’Mara. — Wykazał się pan rzadkim geniuszem dedukcji, rozległą wiedzą medyczną i jeszcze miał pan niesamowite szczęście! A teraz proszę mi z łaski swojej zezwolić, abym posprzątał po pańskich dokonaniach, znalazł jakiś sposób porozumiewania się z tymi stworzeniami i zorganizował dla nich transport do miejsca, gdzie zamierzały lecieć. Chyba że chce pan czegoś jeszcze?
Conway kiwnął głową.
— Brenner powiedział mi, że flotylla statków zwiadowczych może ze swoją aparaturą do poszukiwania zagubionych jednostek sprawdzić obszary pomiędzy ich macierzystą planetą a planowanymi punktami docelowymi dla innych „ptaków”. Zapewne wypuścili ich dotąd całe setki…
O’Mara otworzył usta, jakby chciał pójść w zawody z chrząszczem bombardierem, Conway dodał więc pospiesznie:
— Nie zamierzam ich tu sprowadzać, sir. Niech Korpus odstawi je wszystkie tam, gdzie same chciały lecieć, sprowadzi na powierzchnię, aby nie musiały ryzykować nieuchronnych przy tak niepewnej procedurze lądowania ofiar, zainicjuje proces topienia okrywy i wyjaśni im, co się stało. Ostatecznie to nie pacjenci, ale koloniści.
CZĘŚĆ DRUGA
ZARAZA
Starszy lekarz Conway poprawił się na krześle zaprojektowanym dla sześcionogich egzoszkieletowych Melfian, ale nie odczuł znaczącej poprawy. Wciąż było mu niewygodnie.
— Po dwunastu latach zdobywania medycznego i chirurgicznego doświadczenia w największym wielośrodowiskowym szpitalu Federacji oczekiwałbym bardziej prestiżowego przydziału niż… kierowca sanitarki! — powiedział rozżalony.
Żadna z czterech osób zaproszonych wraz z nim do gabinetu naczelnego psychologa O’Mary nie paliła się do odpowiedzi. Doktor Prilicla przylgnął cicho do sufitu, gdzie zwykle się wdrapywał, gdy przychodziło mu przebywać z istotami masywniejszymi i silniejszymi niż on sam. Siedzący obok pięknej pani patolog Murchison Illensańczyk i srebrnofutra, przypominająca gąsienicę kelgiańska siostra przełożona o imieniu Naydrad też milczeli. Ciszę przerwał dopiero major Fletcher, któremu jako gościowi Szpitala przypadło jedyne przeznaczone dla ludzi krzesło.
— Nie pozwolę panu pilotować, doktorze — powiedział całkiem poważnie.
Było oczywiste, że majorowi jeszcze nie przeszła duma ze lśniących nowością oznak dowódcy statku zdobiących jego mundur Kontrolera i bardzo troszczy się o stan jednostki, którą ma niebawem objąć. Conway czuł kiedyś to samo, gdy dostał pierwszy kieszonkowy skaner.
— Więc nawet nie dadzą ci poprowadzić — zaśmiała się Murchison.
Naydrad włączyła się do rozmowy, wydając serię jękliwych gwizdów, które translator przetłumaczył jako:
— Chyba pan nie sądził, doktorze, że w naszym szpitalu znajdzie się ktoś zdolny do logicznego myślenia?
Conway nie odpowiedział. Zastanawiał się nad krążącą od wielu dni po Szpitalu pogłoską, że pewien starszy lekarz, a ściślej on sam, ma zostać na stałe oddelegowany do pracy na statku szpitalnym.
Uczepiony sufitu Prilicla zadrżał gwałtownie w odpowiedzi na jego wzbierające wzburzenie, Conway spróbował zatem wziąć się w garść i opanować emocje.
— Nie ma co przesądzać sprawy, przyjacielu Conway — powiedział pająkowaty empata. Jego melodyjne ćwierkania niemal zagłuszały beznamiętny głos translatora. — Nie zostaliśmy jeszcze oficjalnie poinformowani o tej decyzji, ale kiedy to się stanie, może się okazać, że będziesz mile zaskoczony.
Conway świetnie wiedział, że Prilicla potrafi bez najmniejszych oporów skłamać, jeśli tylko jest nadzieja, że tym sposobem poprawi atmosferę w swoim otoczeniu. Jednak tym razem wszystko wskazywało na to, że efekt będzie krótkotrwały i później atmosfera zrobi się jeszcze gorsza.
— Dlaczego tak uważasz? — spytał Conway empatę. — Mówisz, że coś „może się okazać”, jakbyś był prawie tego pewien. Czyżbyś wiedział coś, o czym ja nie wiem?
— Zgadza się, przyjacielu Conway — potwierdził Cinrussańczyk. — Kilka minut temu wyczułem wchodzące do sekretariatu źródło silnych emocji. Myślę, że to sam naczelny psycholog. Oprócz zwykłego dlań zdecydowania i poczucia władzy przejawia również lekki niepokój, ale bez śladu zażenowania zwykłego w sytuacji, gdy ma się przekazać komuś niemiłe wiadomości. Obecnie O’Mara rozmawia ze swoim asystentem, który również nie nastawia się duchowo na zrobienie komukolwiek przykrości.
— Dziękuję, doktorze — powiedział Conway z uśmiechem. — Już mi lepiej.
— Wiem — odparł Prilicla.
— A ja myślę, że taka rozmowa o odczuciach O’Mary kłóci się z naszą etyką zawodową — powiedziała Naydrad. — Czyjeś emocje to prywatna sprawa i nie powinno się o nich mówić w tak szerokim gronie.
— Ale czy wzięłaś pod uwagę, przyjaciółko Naydrad, że nie rozmawiamy o odczuciach pacjenta? — spytał Prilicla, starając się ogródkami przekazać, że jego zdaniem Kelgianka nie ma racji. — Osobą, której położenie najbardziej przypomina tu położenie pacjenta, jest nie kto inny jak doktor Conway. Niepokoi się o swoją przyszłość i informacja o tym, co być może zamyśla ktoś, od kogo ta przyszłość zależy i kto na pewno nie jest pacjentem, może mu dodać ducha…