Выбрать главу

Kiedy zbliżyłem się do machiny, zobaczyłem, że są to rzeczywiście Morlokowie — co najmniej tuzin tych istot brykał wokół machiny. Wydawało się, że moje światła na przemian przyciągają ich i odpychają, dokładnie tak, jak w przypadku ciem wokół świeczki. Były to te same małpie istoty, które pamiętałem z pierwszej podróży. Być może tylko trochę mniejsze. Miały długie, lniane włosy na głowie i plecach, ciastowato białe skóry, długie jak u małpy ramiona i przerażające, czerwonoszare oczy. Pohukiwały i paplały do siebie w swoim dziwacznym języku. Z pewną ulgą zauważyłem, że jeszcze nie tknęły wehikułu czasu, ale wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, nim te niesamowite palce — jak u małpy, ale zręczne niczym ludzkie — wyciągną się w kierunku błyszczącego mosiądzu i niklu.

Nie mieli jednak na to czasu, gdyż zaatakowałem Morloków jak anioł zemsty.

Machałem dookoła pogrzebaczem i pięściami. Morlokowie zaczęli coś paplać, piszczeli i usiłowali uciec. Chwyciłem jednego z nich, kiedy obok mnie przebiegał, i znów poczułem glistowate zimno morlokowego ciała. O grzbiet mojej dłoni otarły się podobne do pajęczej sieci włosy i zwierzę ugryzło mnie swoimi drobnymi ząbkami w palce, ale nie uległem. Machnąłem maczugą i poczułem, jak miękka, wilgotna istota pada na mnie.

Szaroczerwone oczy rozwarły się szeroko, a potem zamknęły.

Wydawało mi się, że jakaś niewielka część mojego mózgu obserwuje to wszystko z oddali. Całkiem zapomniałem o moich planach powrotu z dowodem na podróżowanie w czasie, a nawet odnalezienia Weeny: podejrzewałem w tamtej chwili, że to właśnie dlatego powróciłem w czas — dla tej chwili zemsty, za Weenę, za zamordowanie Ziemi, a także z powodu własnej wcześniejszej niegodziwości. Odepchnąłem Morloka — nieprzytomny lub martwy, był tylko kupą sierści i kości — i ruszyłem na jego towarzyszy, wymachując pogrzebaczem.

Potem usłyszałem jakiś głos — na pewno należał do Morloka, ale pod względem tonu i głębi był zupełnie niepodobny do innych — który nakazującym tonem wypowiedział jedną sylabę. Odwróciłem się, z ramionami skąpanymi we krwi aż po łokcie marynarki, i przygotowałem się do dalszej walki.

Zagrodził mi teraz drogę Morlok, który nie uciekał przede mną. Choć był nagi jak reszta, jego sierść wydawała się wyszczotkowana i wypielęgnowana, tak że wyglądał jak zadbany pies, którego nauczono przybierać wyprostowaną postawę człowieka. Zrobiłem duży krok naprzód, ściskając oburącz moją maczugę.

Morlok uniósł spokojnie prawą rękę — coś w niej błysnęło — i zobaczyłem zielony błysk, a potem poczułem, jak świat umyka mi spod nóg, ciskając mnie obok mojej jarzącej się machiny i ogarnęła mnie ciemność absolutna.

7. ŚWIETLNA KLATKA

Odzyskiwałem powoli przytomność, jakbym wynurzał się z głębokiego, spokojnego snu. Leżałem na plecach i miałem zamknięte oczy. Było mi tak wygodnie, że przez chwilę wyobrażałem sobie, iż muszę leżeć we własnym łóżku, w moim domu w Richmond, i że różowa poświata przebijająca się przez moje powieki musi być porannym słońcem, które przesącza się przez szpary w zasłonach...

Wtedy jednak uświadomiłem sobie, że powierzchnia pode mną — choć sprężysta i dość ciepła — nie odznacza się miękkością materaca. Nie czułem ani prześcieradła pod sobą, ani kocy nade mną.

Potem wszystko w jednej chwili do mnie powróciło: mój drugi lot przez czas, zaciemnienie Słońca i moje spotkanie z Morlokami.

Ogarnął mnie strach, od którego zesztywniały mi mięśnie i ścisnęło mnie w żołądku. Zostałem pojmany przez Morloków! Otworzyłem gwałtownie oczy...

I od razu oślepiło mnie jaskrawe oświetlenie. Pochodziło z odległej tarczy intensywnego, białego światła, bezpośrednio nade mną. Krzyknąłem i zasłoniłem oczy ramieniem. Przekulnąłem się na brzuch, przyciskając twarz do podłogi.

Z trudem podniosłem się na klęczki. Podłoga była ciepła i miękka jak skóra. Z początku w oczach tańczyły mi obrazy tamtej płonącej tarczy, ale wreszcie byłem w stanie rozpoznać własny cień pode sobą. A potem, nadal na czworakach, dostrzegłem najdziwniejszą jak dotąd rzecz: powierzchnią pode mną była przejrzysta, jakby wykonano jaz jakiegoś elastycznego szkła, i — w miejscach, gdzie mój cień odcinał dostęp światła — całkiem wyraźnie widziałem gwiazdy przez podłogę. Umieszczono mnie zatem na jakiejś przezroczystej platformie, pod którą rozciągała się ta gwiezdna diorama: wyglądało to tak, jakby przyprowadzono mnie do jakiegoś odwróconego planetarium.

Dostałem potwornych mdłości, ale mogłem wstać. Musiałem ręką osłonić oczy przed padającym z góry, ciągłym blaskiem; żałowałem, że zgubiłem kapelusz, który przywiozłem z sobą z roku 1891! Nadal miałem na sobie lekki garnitur, choć teraz poplamiony był od piasku i krwi, zwłaszcza na rękawach, choć z zaskoczeniem zauważyłem, że dołożono pewnych starań, by mnie oczyścić: na moich dłoniach oraz ramionach nie było śladu morlokowej krwi, śluzu oraz posoki. Pogrzebacz zniknął i nie dostrzegłem plecaka. Pozostawiono mi zegarek, który zwisał na łańcuszku z kamizelki, ale w kieszeniach nie było ani zapałek, ani świeczek. Zniknęła też moja fajka i tytoń, i poczułem się z tego powodu niedorzecznie rozżalony — w trakcie tych wszystkich tajemniczych i niebezpiecznych wydarzeń!

Przeraziłem się — moje ręce powędrowały szybko do kieszeni kamizelki i znalazły tam bliźniacze dźwignie wehikułu czasu. Odetchnąłem z ulgą.

Rozejrzałem się. Stałem na płaskiej, równej podłodze ze skóropodobnej, przejrzystej materii, którą już opisałem. Znajdowałem się w pobliżu epicentrum snopu światła, szerokiego na jakieś trzydzieści jardów, rzucanego na tę tajemniczą podłogę przez źródło nade mną. W powietrzu unosiło się dość dużo kurzu, więc łatwo było dostrzec promienie światła, które mnie zalewały. Musicie wyobrazić sobie, jak stoję w świetle, jakby na dnie jakiegoś zakurzonego szybu kopalni, mrugając w południowym świetle. I faktycznie to wyglądało jak światło słoneczne, ale nie mogłem zrozumieć, jak Słońce można było odsłonić, ani jak mogło ono zawisnąć nade mną w nieruchomej pozycji. Moja jedyna hipoteza była taka, że w czasie, gdy byłem nieprzytomny, przeniesiono mnie w okolice równika.

Walcząc z narastającą paniką, chodziłem wokół kręgu światła. Byłem zupełnie sam, a podłoga była pusta, z wyjątkiem dwóch tac, które leżały jakieś dziesięć stóp od miejsca, gdzie mnie położono. Spojrzałem w otaczający mnie mrok, ale nie mogłem nic dostrzec, nawet gdy osłoniłem sobie oczy przed światłem. Nie widziałem żadnych ścian ograniczających to pomieszczenie. Klasnąłem w dłonie, wywołując taniec drobinek kurzu w oświetlonym powietrzu. Dźwięk skonał i nie odezwało się żadne echo. Albo ściany znajdowały się niemożliwie daleko, albo wyłożono je jakąś dźwiękochłonną substancją; tak czy owak, nie miałem żadnej wskazówki co do ich odległości.

Po wehikule czasu nie było śladu.

Na tej równinie miękkiego szkła doznałem uczucia głębokiego, osobliwego strachu; poczułem się nagi i bezbronny, nie było miejsca, gdzie mógłbym się schronić, kąta, z którego mógłbym uczynić sobie bezpieczną kryjówkę.

Podszedłem do tac. Zerknąłem na pojemniki i uniosłem ich wieka: było tam jedno duże, puste wiadro i miska z czymś, co wyglądało na czystą wodę, a na ostatnim półmisku leżały cegiełki wielkości pięści, które uznałem za jedzenie, była to jednak żywność przerobiona na gładkie żółte, zielone oraz czerwone kawałki, więc jej pochodzenia nie sposób było się domyślić. Niechętnie trąciłem jedzenie koniuszkiem palca: cegiełki były zimne i gładkie, przypominały ser. Nie miałem nic w ustach od chwili, gdy zjadłem przyrządzone przez panią Watchets śniadanie — a odtąd upłynęło już wiele godzin mojego powikłanego życia — i czułem wzrastające parcie w pęcherzu: parcie, któremu, jak przypuszczałem, miało ulżyć puste wiadro. Nie widziałem powodu, dla którego Morlokowie, utrzymawszy mnie tak długo przy życiu, mieliby mnie otruć, ale i tak nie miałem zamiaru przyjąć ich gościnności, a jeszcze bardziej nie chciałem stracić godności, korzystając z wiadra!