Obszedłem więc tacę oraz krąg światła, węsząc jak jakieś zwierzę wietrzące pułapkę. Nawet podniosłem kartony i tace, żeby zobaczyć, czy zdołam z nich zrobić jakąś broń — być może mógłbym z nich wykuć ostrze — ale tace wykonane były ze srebrzystego metalu, przypominającego trochę aluminium, tak cienkiego i miękkiego, że gniótł się w moich rękach. Równie dobrze mógłbym dźgnąć Morloka kartką papieru.
Zdziwiło mnie, że ci Morlokowie zachowywali się niezwykle łagodnie. Wystarczyłaby zaledwie chwila, by mnie wykończyć, kiedy leżałem nieprzytomny, ale oni powstrzymali swoje zwierzęce ręce, a nawet — wydawało się, że z zadziwiającą zręcznością — postarali się mnie oczyścić.
Oczywiście, od razu nabrałem podejrzeń. Dlaczego mnie nie uśmiercili? Czy zamierzali utrzymać mnie przy życiu po to, żeby wydobyć ze mnie — obojętne jakimi ohydnymi metodami — tajemnicę wehikułu czasu?
Rozmyślnie odwróciłem się od jedzenia i wyszedłem poza krąg światła, wkraczając w otaczającą mnie ciemność. Serce waliło mi jak młot; nie było tam żadnej konkretnej rzeczy, która powstrzymywałaby mnie przed opuszczeniem tego snopu światła, ale równie skutecznie zatrzymywały mnie niepokój i pragnienie pozostania w oświetlonym miejscu.
Na koniec wybrałem kierunek na chybił trafił i ruszyłem w ciemność, z opuszczonymi rękami i zaciśniętymi pięściami. Liczyłem kroki — osiem, dziewięć, dziesięć... Oddaliwszy się od światła, dopiero teraz wyraźniej widziałem gwiazdy, które ukazywały mi swoją odwrotną półkulę; znów poczułem się, jakbym stał na dachu jakiegoś planetarium. Odwróciłem się i zobaczyłem pełen kurzu słup światła, który wznosił się w nieskończoność, a na gołej podłodze na jego dnie leżały rozrzucone półmiski i jedzenie.
To było dla mnie zupełnie niepojęte!
Gdy nie kończąca się podłoga zaczęła znikać pod moimi stopami, przestałem niebawem liczyć kroki. Jedynym światłem był blask tej wąskiej wiązki świetlnej na środku i słabe lśnienie gwiazd pode mną, dzięki którym chociaż rozpoznawałem zarys własnych nóg; jedynym odgłosem był mój charczący oddech i ciche klapnięcia moich butów na szklistej powierzchni.
Przeszedłszy jakieś sto metrów, zawróciłem i zacząłem kroczyć ścieżką wokół świetlnej iglicy. Nadal nie napotkałem nic prócz ciemności i gwiazd pod stopami. Zastanawiałem się, czy w tej całej czerni nie spotkam się z tymi dziwnymi, fruwającymi Obserwatorami, którzy towarzyszyli mi podczas mojej drugiej podróży przez czas.
Kiedy tak błądziłem, rozpacz zaczęła się wkradać do mojej duszy i wkrótce zacząłem pragnąć, by przetransportowano mnie z tego miejsca do ogrodowego świata Weeny lub choćby tego nocnego krajobrazu, w którym mnie schwytano — do jakiegokolwiek miejsca, gdzie są skały, rośliny i zwierzęta oraz rozpoznawalne niebo! Co to było za miejsce? Czy znajdowałem się w jakiejś komorze, pogrzebany głęboko w wydrążonej ziemi? Jakież to straszne tortury wymyślali dla mnie Morlokowie? Czy byłem skazany na spędzenie reszty życia w tej obcej, jałowej krainie?
Przez pewien czas byłem całkowicie wytrącony z równowagi z powodu separacji i uczucia, że znalazłem się w prawdziwych kłopotach. Nie wiedziałem, gdzie jestem, ani gdzie się znajduje wehikuł czasu, i nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś zobaczę swój dom. Byłem dziwną istotą pozostawioną na mieliźnie w obcym świecie. Krzyczałem w ciemności, na przemian rzucając groźby i prośby o litość lub uwolnienie, bezskutecznie grzmociłem pięściami w delikatną, nieustępliwą podłogę. Szlochałem, biegałem i przeklinałem się za własną głupotę, że uciekłem kiedyś z rąk Morloków, by niezwłocznie dać się złapać w tę samą pułapkę!
W końcu wrzeszczałem chyba jak sfrustrowane dziecko, opadłem z sił i całkiem wyczerpany klapnąłem w ciemności na podłogę.
Chyba przez chwilę drzemałem. Kiedy się ocknąłem, moja sytuacja nie uległa żadnej zmianie. Wstałem. Mój gniew i szał wypaliły się i — choć nigdy w życiu nie czułem się taki opuszczony — dałem upust prostym, ludzkim potrzebom ciała: głód i pragnienie zajmowały wśród nich czołowe miejsca.
Wyczerpany, powróciłem do snopu światła. Parcie w moim pęcherzu narastało. Z uczuciem rezygnacji podniosłem wiadro, zaniosłem je kawałek dalej w ciemny zakątek — z powodu wstydliwości, ponieważ wiedziałem, że Morlokowie muszą mnie obserwować — i kiedy się załatwiłem, pozostawiłem je w niewidocznym miejscu.
Przyjrzałem się żywności Morloków. Tworzyła ponurą perspektywę: jedzenie nie wyglądało bardziej apetycznie niż poprzednio, ale byłem bardzo głodny. Wziąłem miskę z wodą — była wielkości talerza do zupy — i uniosłem ją do ust. Nie był to przyjemny napój — letni i pozbawiony smaku, jak gdyby wydestylowano z niego wszystkie związki mineralne — ale był czysty i odświeżył moje usta. Potrzymałem płyn na języku przez kilka chwil, wahając się, po czym z rozmysłem przełknąłem go.
Odczekałem kilka minut, nie odczułem żadnych szkodliwych skutków i napiłem się jeszcze. Namoczyłem również chusteczkę w półmisku i przetarłem sobie czoło oraz ręce.
Skierowałem uwagę na samo jedzenie. Podniosłem zielonawy kawałek. Oderwałem jeden narożnik: odłamał się z łatwością, był cały zielony i kruszył się jak cheddar. Ugryzłem cegiełkę. Jeśli chodzi o smak, to jeżeli kiedykolwiek jedliście zielone warzywo, powiedzmy brokuły lub kiełki, prawie rozgotowane, to macie pojęcie, jak smakowało; członkowie mniej wykwintnych londyńskich klubów rozpoznają objawy! Ale wgryzłem się w kawałek, aż zjadłem go do połowy. Potem podniosłem pozostałe kawałki, by je spróbować; choć były w różnych kolorach, ich struktura i smak nie różniły się ani trochę.
Ledwie kilka kęsów starczyło, bym poczuł się syty, więc wrzuciłem resztki na tacę, którą odepchnąłem.
Usiadłem na podłodze i zerknąłem w ciemność. Poczułem ogromną wdzięczność, że Morlokowie zapewnili mi przynajmniej to oświetlenie, gdyż wyobrażałem sobie, że gdyby mnie pozostawiono na tej pustej, nijakiej powierzchni w ciemności, rozświetlonej jedynie przez widniejące pode mną gwiezdne obrazy, mógłbym całkowicie postradać zmysły. A jednak równocześnie wiedziałem, że Morlokowie stworzyli ten krąg światła w konkretnym celu, jako skuteczny środek zatrzymania mnie w tym miejscu. Byłem prawie bezradny, uwięziony w snopie zwykłego światła!
Ogarnęło mnie wielkie znużenie. Nie chciałem ponownie tracić przytomności — i pozostawać bezbronny — ale wiedziałem, że w końcu nie zdołam oszukać snu. Wyszedłem z kręgu światła i wkroczyłem w ciemność, czując się przynajmniej jakoś zabezpieczony dzięki pokrywie nocy. Zdjąłem marynarkę i zrobiłem z niej poduszkę pod głowę. Powietrze było dość ciepłe, a miękka podłoga też wydawała się podgrzewana, więc nie powinienem zziębnąć.
Wyciągnąłem się ponad gwiazdami i zasnąłem.