10. ROZMOWA Z MORLOKIEM
— Powiedziałeś, że przybyłeś tu w wehikule czasu.
Przeszedłem na drugą stronę tarczy światła, uwięziony w klatce, niespokojny.
— Dokładnie tak się nazywa. To machina, która może się poruszać we wszystkich kierunkach w czasie i z dowolną względną prędkością, zależnie od decyzji kierującego.
— A więc twierdzisz, że przyleciałeś tu tą machiną z odległej przeszłości — machiną, którą znaleziono przy tobie na Ziemi.
— Właśnie — warknąłem.
Wydawało się, że Morlokowi nie przeszkadza to, iż podczas przeprowadzania przesłuchania godzinami stoi prawie nieruchomo. Ja jednak jestem człowiekiem nowoczesnego pokroju i nasze nastroje były rozbieżne.
— Niech to licho porwie, chłopie — powiedziałem. — Przecież sam zauważyłeś, że jestem istotą archaiczną. Jeśli nie podróżowałem w czasie, to jak inaczej wytłumaczysz moją obecność tutaj, w roku Pańskim 657 208?
Nebogipfel powoli zmrużył olbrzymie, podobne do zasłon powieki.
— Jest kilka możliwości — odparł. — Większość z nich jest bardziej wiarygodna od podróży w czasie.
— Na przykład? — nie dałem mu spokoju.
— Genetyczna resekwencja.
— Genetyczna? — zdziwiłem się.
Nebogipfel podał mi więcej szczegółów i pojąłem ogólny sens.
— Mówisz o mechanizmie działania dziedziczności, dzięki któremu cechy charakterystyczne przekazywane są z pokolenia na pokolenie — podsumowałem.
— Możliwe jest stworzenie wizerunków archaicznych form poprzez odtworzenie kolejnych mutacji.
— A zatem myślisz, że jestem tylko wizerunkiem, który zrekonstruowano jak skamieniały szkielet jakiegoś megatera w muzeum? Tak?
— Istnieją precedensy, choć żaden z nich nie dotyczy ludzkich form z twoich czasów. Tak, to jest możliwe.
Poczułem się obrażony.
— A w jakimż to celu miałbym być odtworzony w ten sposób?
Znów zacząłem chodzić po klatce. Najbardziej denerwującą cechą tego posępnego miejsca był brak ścian i moje nieustanne, pierwotne poczucie, że nie mam osłony od strony pleców. Wolałbym, żeby mnie wtrącono do jakiejś więziennej celi z moich czasów — bez wątpienia prymitywnej i obskurnej, niemniej otoczonej murami.
— Nie dam się wziąć na przynętę — oświadczyłem. — To bzdury. Zaprojektowałem i zbudowałem wehikuł czasu, i przybyłem tu w nim. I nie mówmy więcej na ten temat!
— Potraktujemy twoje wyjaśnienie jako roboczą hipotezę — powiedział Nebogipfel. — A teraz zechciej opisać mi zasady działania wehikułu.
Nadal chodziłem tam i z powrotem. Stanąłem przed dylematem. Gdy tylko uświadomiłem sobie, że w przeciwieństwie do wcześniej poznanych Morloków Nebogipfel jest sprawny werbalnie i inteligentny, spodziewałem się podobnego przesłuchania; przecież gdyby Podróżnik w Czasie ze starożytnego Egiptu zjawił się w dziewiętnastowiecznym Londynie, walczyłbym o to, żeby się znaleźć w komisji, która by go przesłuchiwała. Ale czy powinienem dzielić się tajemnicą mojej machiny — mojej jedynej przewagi w tym świecie — z tymi Nowymi Morlokami?
Po krótkiej analizie uświadomiłem sobie, że nie mam większego wyboru. Nie wątpiłem, że Morlokowie mogą wydobyć ze mnie informacje siłą, gdyby tylko chcieli. A zresztą, Morlokowie nie mogli skonstruować kolejnych wehikułów czasu, nie znając tajemnicy produkcji plattnerytu — której nie mogłem im zdradzić, bo sam byłem w tym względzie ignorantem. Ponadto, gdybym porozmawiał z Nebogipfelem, być może mógłbym go zbyć, podczas gdy szukałbym jakiegoś wyjścia z mojej trudnej sytuacji. Nadal nie miałem pojęcia, gdzie przetrzymywano wehikuł, a już zupełnie nie wiedziałem, jak do niego dotrzeć i wrócić do domu.
Lecz również — i to była szczera prawda — myśl o brutalnym potraktowaniu przeze mnie dzieci Morloków na Ziemi nadal mi ciążyła! Nie chciałem, aby Nebogipfel uznał mnie — ani pokolenia ludzkości, które siłą rzeczy reprezentowałem — za dzikusów. Dlatego, jak dziecko pragnące się przypodobać, chciałem pokazać Nebogipfelowi, jaki jestem bystry, jaki biegły w dziedzinie mechaniki i nauki: jak bardzo ludzie tacy jak ja przewyższyli małpy.
Mimo to po raz pierwszy ośmieliłem się przedstawić własne żądania.
— No dobrze — powiedziałem. — Ale wpierw...
— Tak?
— Posłuchaj, warunki, w których mnie trzymacie, są trochę prymitywne, prawda? Już nie jestem taki młody i męczy mnie to wystawanie przez cały dzień. Co powiesz na krzesło? Czy to niedorzeczna prośba? A co z kocami, którymi będę mógł się przykryć, skoro muszę tu zostać?
— Krzesło... — Odpowiedział dopiero po chwili, jakby sprawdzał hasło w jakimś niewidzialnym słowniku.
Przeszedłem do kolejnych żądań. Powiedziałem, że potrzebuję więcej wody i jakiś odpowiednik mydła; i poprosiłem — spodziewając się odmowy — o nożyk do zgolenia szczeciny.
Nebogipfel zniknął na pewien czas. Powrócił z kocami i krzesłem; po moim następnym okresie snu zobaczyłem, że do dwóch tac z prowiantem dołączono trzecią, z wodą.
Koce były z jakiegoś miękkiego materiału, zbyt misternie wykonanego, bym mógł wykryć ślady tkania. Sądząc po ciężarze, krzesło — prosty, pionowy mebel — mogło być wykonane z lekkiego drzewa, ale jego czerwona powierzchnia była gładka i bez spojeń, i nie mogłem zdrapać paznokciem farby, ani wykryć żadnych śladów złącz, gwoździ, śrub lub listewek; jakby je wytłoczono w całości w drodze jakiegoś nieznanego procesu. Jeżeli chodzi o moją toaletę, to dodatkowa woda pojawiła się bez mydła i nie chciała się też pienić, ale ciecz była delikatna w dotyku i podejrzewałem, że dodano do niej jakiegoś detergentu. Jakimś cudem woda była ciepła i utrzymywała stałą temperaturę bez względu na to, jak długo stała.
Nie dostałem jednak żadnego nożyka — wcale mnie to nie zdziwiło!
Gdy później Nebogipfel mnie zostawił, rozebrałem się i zmyłem kilkudniowy pot, jak również ślady krwi Morloków; skorzystałem też ze sposobności, by przeprać bieliznę i koszulę.
Tak więc moje życie w świetlnej klatce stało się trochę bardziej cywilizowane. Jeśli wyobrazicie sobie wyposażenie taniego pokoju hotelowego zwalone na środku jakiejś ogromnej sali balowej, będziecie mieli obraz tego, jak wtedy żyłem. Kiedy zsunąłem do kupy krzesło, tace i koce, miałem coś w rodzaju przytulnego gniazdka i nie czułem się taki wystawiony na widok publiczny; przyzwyczaiłem się do układania marynarki-poduszki pod krzesłem i spania z głową i ramionami ochranianymi przez tę małą twierdzę. Przeważnie potrafiłem zapomnieć o panoramie gwiazd pod moimi stopami — wmawiałem sobie, że światła w podłodze to jakaś wymyślna iluzja — ale czasami wyobraźnia płatała mi figle i czułem się jakby zawieszony nad bezdenną otchłanią, przed którą zabezpieczała mnie jedynie ta krucha podłoga.
To wszystko było, oczywiście, pozbawione logiki; jestem jednak człowiekiem i ulegam, czy chcę, czy nie, instynktownym potrzebom oraz obawom typowym dla mojej natury!
Nebogipfel obserwował to wszystko. Nie potrafiłem stwierdzić, czyjego reakcją była ciekawość, czy dezorientacja, czy może jakieś inne, bardziej niezrozumiałe dla mnie uczucie — być może takie, jakiego sam bym doznał, obserwując błazeństwa ptaka, który buduje sobie gniazdo.