Tak oto minęło kilka dni — chyba pięć lub sześć — kiedy wreszcie zdecydowałem się opisać Nebogipfelowi mechanizm działania wehikułu czasu, a jednocześnie próbowałem delikatnie wydobyć z niego szczegóły na temat historii, w której się znalazłem.
Opisałem prace badawcze w dziedzinie optyki fizycznej, które doprowadziły mnie do odkrycia możliwości podróżowania w czasie.
— Powszechnie wiadomą rzeczą staje się — lub stawało w moich czasach — to, że rozchodzące się światło wykazuje anomalie — powiedziałem. — Prędkość światła w próżni jest niezwykle duża — rzędu setek tysięcy mil na sekundę — ale skończona. I co ważniejsze, jak wykazali bardzo dobitnie Michelson i Morley kilka lat przed moim wyjazdem, prędkość ta jest izotropowa...
Starałem się dość dokładnie wyjaśnić tę dziwną sprawę. Istota tego zjawiska polega na tym, że światło — gdy przemieszcza się w przestrzeni — nie zachowuje się jak przedmioty materialne, takie jak na przykład pociąg ekspresowy.
Wyobraźcie sobie, jak promień światła z jakiejś odległej gwiazdy wymija Ziemię w, powiedzmy, styczniu, gdy nasza planeta pokonuje swoją orbitę wokół Słońca. Prędkość Ziemi na orbicie wynosi jakieś siedemdziesiąt tysięcy mil na godzinę. Można by się spodziewać — gdyby zmierzyć prędkość tego promienia gwiezdnego światła widzianego z Ziemi — że wynik będzie pomniejszony o te siedemdziesiąt kilka tysięcy mil na godzinę.
I odwrotnie, w lipcu Ziemia znajdzie się po przeciwnej stronie swojej orbity: teraz będzie biec w kierunku tego wiernego promienia światła gwiazdy. Przy ponownym pomiarze prędkości promienia spodziewalibyście się, że zarejestrowana prędkość będzie zwiększona o prędkość Ziemi.
Cóż, gdyby przyjeżdżały do nas pociągi parowe z gwiazd, bez wątpienia tak by było. Ale Michelson i Morley udowodnili, że w przypadku gwiezdnego światła tak wcale nie jest. Prędkość gwiezdnego światła, gdy ją mierzyć z Ziemi — obojętne czy wymijamy promień, czy zdążamy w jego kierunku — jest dokładnie taka sama!
Obserwacje te zgadzały się ze zjawiskiem, które kilka lat wcześniej zauważyłem w odniesieniu do plattnerytu — choć nie opublikowałem wyników moich eksperymentów — i postawiłem hipotezę.
— Trzeba tylko popuścić wodze wyobraźni — zwłaszcza w kwestii wymiarów — by zobaczyć, jakie elementy mogą się składać na wyjaśnienie. Jak mierzymy prędkość? Tylko za pomocą przyrządów, które rejestrują odstępy w różnych wymiarach: pokonywaną w przestrzeni odległość mierzymy za pomocą prostej linijki, a odstęp w czasie za pomocą zegara.
— Tak więc — ciągnąłem — jeśli weźmiemy eksperymentalny dowód Michelsona i Morleya za dobrą monetę, to musimy uznać prędkość światła za wielkość stałą, a wymiary za wielkości zmienne. Wszechświat dostosowuje się, aby nasze pomiary prędkości światła były stałe.
— Zrozumiałem — mówiłem dalej — że można to przedstawić geometrycznie, jako skręcenie wymiarów. — Uniosłem rękę, ustawiając dwa palce i kciuk pod kątem prostym względem siebie. — Jeśli żyjemy w konstrukcji czterowymiarowej... cóż, wyobraź sobie obrócenie tego całego kramu w ten sposób... — Skręciłem nadgarstek. — ...tak iż długość wchodzi na miejsce szerokości, a szerokość na miejsce wysokości. I rzecz najważniejsza, trwanie i wymiar przestrzeni zamieniają się miejscami. Rozumiesz? Oczywiście, nie potrzeba by było pełnej transpozycji — tylko pewnego pomieszania obu wymiarów, aby wyjaśnić twierdzenie Michelsona-Morleya.
— Zatrzymałem te spekulacje dla siebie — kontynuowałem. — Nie jestem zbyt sławny jako teoretyk. A zresztą, nie chciałem publikować moich odkryć bez weryfikacji eksperymentalnej. Ale są — byli — inni, którzy myśleli podobnie. Wiem o Fitzgeraldzie w Dublinie, Lorentzu w Leiden i Henri Poincare we Francji — i z pewnością już niebawem sformułowana zostanie teoria traktująca o tej względności płaszczyzn odniesienia...
— Cóż, to właśnie istota mojego wehikułu czasu — zakończyłem. — Machina obraca wokół siebie przestrzeń i czas, i tym samym przemienia czas w wymiar przestrzenny. I wówczas można przemieszczać się w przeszłość lub przyszłość tak łatwo, jak na rowerze!
Wyprostowałem się na krześle; powiedziałem sobie, że zważywszy na niewygodne warunki tego wykładu, spisałem się nadzwyczaj dobrze.
Ale ten Morlok nie zaliczał się do wdzięcznej publiczności. Stał w miejscu i obserwował mnie zza swoich niebieskich gogli. A potem w końcu przemówił:
— No dobrze, ale jak to dokładnie działa?
11. WYJŚCIE Z KLATKI
Ta reakcja rozdrażniła mnie ogromnie!
Wstałem z krzesła i zacząłem chodzić po mojej klatce. Podszedłem do Nebogipfela, ale udało mi się opanować odruch, by nie zacząć mu wygrażać jak małpa. Kategorycznie odmówiłem odpowiedzi na dalsze pytania, dopóki nie pokaże mi swojego świata-Sfery.
— Posłuchaj — powiedziałem — czy nie uważasz, że jesteś trochę niesprawiedliwy? W końcu przebyłem sześćset tysięcy lat, żeby zobaczyć twój świat. A jak dotąd zobaczyłem tylko zaciemniony stok w Richmond i — wskazałem ręką na otaczającą mnie ciemność — to, a także słyszę twoje nie kończące się pytania!
— Spójrz na to w ten sposób, Nebogipfelu — ciągnąłem. — Wiem, że chcesz pewnie, abym ci złożył pełne sprawozdanie z mojej podróży przez czas oraz z tego wycinka historii, który widziałem, kiedy zmierzałem do twojej teraźniejszości. Jak mogę ci o tym opowiedzieć, skoro nie mam pojęcia o rezultacie tej historii? Nie mówiąc już o tej drugiej historii, której byłem świadkiem.
W tym momencie przerwałem, żywiąc nadzieję, że uczyniłem wystarczająco wiele, by go przekonać.
Uniósł rękę do twarzy; cienkimi, bladymi palcami poprawił swoje gogle, jak dżentelmen poprawiający binokle.
— Poradzę się w tej sprawie — odezwał się wreszcie. — Jeszcze porozmawiamy.
I odszedł. Patrzyłem, jak cicho stąpa gołymi stopami po miękkiej, gwiaździstej podłodze.
Po mojej kolejnej drzemce Nebogipfel powrócił. Uniósł rękę i skinął; był to sztywny, nienaturalny gest, jak gdyby Morlok dopiero niedawno się go nauczył.
— Chodź ze mną — powiedział.
Z ożywieniem — zabarwionym niemałym strachem — porwałem marynarkę z podłogi.
Razem z Nebogipfelem wszedłem w ciemność, która otaczała mnie przez tak wiele dni. Snop słonecznego światła coraz bardziej pozostawał za mną w tyle. Odwróciłem się i spojrzałem na małą plamkę, która była moim niegościnnym domem, na pozostawione w nieładzie tace, z ułożonymi na kupę kocami i krzesłem — być może jedynym krzesłem na świecie! Nie powiem, że patrzyłem na ten widok z nostalgią, gdyż czułem się nieszczęśliwy i przestraszony podczas całego pobytu w tamtej świetlnej klatce, ale zastanawiałem się, czy kiedykolwiek znów ją zobaczę.
Pod naszymi stopami wieczne gwiazdy wisiały jak milion lampionów unoszonych na powierzchni niewidocznej rzeki.
Podczas drogi Nebogipfel wyciągnął niebieskie gogle, bardzo podobne do tych, które nosił. Wziąłem je, ale zaprotestowałem:
— Po co mi one? Nie jestem tak oślepiony jak ty...
— Nie są przeznaczone dla światła, lecz ciemności. Załóż je.
Uniosłem gogle ku twarzy. Wspierały się na dwóch obręczach z jakiegoś giętkiego materiału, który opasał też niebieskie szkiełka samych gogli; kiedy uniosłem gogle ku twarzy, obręcze oplotły z łatwością moją głowę i zacisnęły się lekko.
Obróciłem głowę. Pomimo zabarwienia gogli nie miałem wrażenia niebieskości. Snop słonecznego światła wydawał się tak jasny jak zawsze, a obraz Nebogipfela był równie wyraźny jak przedtem.