Выбрать главу

— Chyba nie działają — orzekłem.

Zamiast odpowiedzi Nebogipfel opuścił głowę.

Zrobiłem to samo — i zachwiałem się, gdyż pod moimi stopami i pod miękką podłogą gwiazdy dosłownie płonęły. Te światła już nie były przyćmione z powodu połysku podłogi lub kiepskiego przystosowania się mojego wzroku do ciemności; wyglądało to tak, jakbym stał nieruchomo w nocy nad jakimś gwiaździstym niebem w górach Walii lub Szkocji! Czy możecie sobie wyobrazić, jak ogromnych doznałem wówczas zawrotów głowy?!

Dostrzegłem teraz oznakę zniecierpliwienia u Nebogipfela — wydawało się, że bardzo chce iść dalej. Szliśmy w milczeniu.

Wydawało mi się, że po kilku krokach Nebogipfel zwolnił tempo i zobaczyłem teraz, dzięki goglom, że kilka stóp przed nami jest ściana. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej czarnej jak sadza powierzchni, ale odznaczała się tylko taką samą miękką, ciepłą strukturą jak podłoga. Nie mogłem zrozumieć, jakim cudem tak szybko dotarliśmy do skraju tej komory. Zastanawiałem się, czy aby nie znajdowaliśmy się na jakimś ruchomym chodniku, który pomagał nam iść, Nebogipfel nie podał mi jednak żadnych wyjaśnień.

— Powiedz mi, co to za miejsce, zanim je opuścimy — odezwałem się.

Odwrócił ku mnie swoją głowę o lnianych włosach.

— Pusta komora.

— Jak szeroka?

— Na około dwa tysiące mil.

Próbowałem ukryć zdumienie. Dwa tysiące mil?! Czy znajdowałem się sam w więziennej celi dostatecznie dużej, by pomieścić ocean?

— Macie tu sporo miejsca — powiedziałem spokojnie.

— Sfera jest rzeczywiście duża — odrzekł. — Jeśli jesteś przyzwyczajony tylko do odległości planetarnych, może być ci trudno ocenić, jak duża. Sfera wypełnia orbitę pierwotnej planety, którą nazywaliście Wenus. Ma powierzchnię prawie trzysta milionów razy większą niż powierzchnia Ziemi...

— Trzysta milionów?

Moje zdumienie spotkało się jedynie z beznamiętnym spojrzeniem Morloka, a także kolej na oznaką tego bliżej nie sprecyzowanego zniecierpliwienia. Rozumiałem jego niepokój, a jednak czułem się urażony, a także trochę zażenowany. Dla tego Morloka byłem czymś w rodzaju irytującego Afrykanina przybyłego do Londynu, który musi pytać o cel i pochodzenie najprostszych rzeczy, takich jak widelec lub para spodni!

Dla mnie Sfera była szokującą konstrukcją, jak piramidy dla jakiegoś neandertalczyka! Dla tego zadowolonego z siebie Morloka Sfera wokół Słońca była częścią historycznego umeblowania świata, nie bardziej godną uwagi niż krajobraz ujarzmiony w trakcie tysiącletniego rozwoju rolnictwa.

Otworzyły się przed nami jakieś drzwi — rozumiecie, nie odsunęły się, lecz odskoczyły tak, jak migawka w aparacie fotograficznym — i ruszyliśmy naprzód.

Straciłem dech i prawie się cofnąłem. Nebogipfel obserwował mnie ze swoim zwykłym, analitycznym spokojem.

W wielkim jak świat, wyściełanym gwiazdami pokoju zwróciło na mnie swe oczy milion morlokowych twarzy.

12. MORLOKOWIE ZE SFERY

Musicie sobie wyobrazić to miejsce: jedno olbrzymie pomieszczenie bez ścian, z dywanem gwiazd i zawile skonstruowanym sufitem, które ciągnęły się w nieskończoność. Oprócz czarnego i srebrnego nie było tam żadnego innego koloru. Podłoga poprzedzielana była przegrodami sięgającymi klatki piersiowej, choć nie wzniesiono tam ścian działowych: nigdzie nie było żadnych zamkniętych obszarów, nic, co by przypominało nasze biura lub domy.

I znajdowali się tam Morlokowie, garstka bladych istot, które rozproszyły się na całej przezroczystej podłodze; ich twarze przypominały szare płatki śniegu, rozsiane na gwiaździstym dywanie. W całym pomieszczeniu słychać było ich głosy: zalała mnie fala nieprzerwanego, płynnego paplania, które przypominało szmer oceanu i bardzo różniło się od ludzkiej mowy, a także od suchego tonu, którego Nebogipfel przywykł używać w moim towarzystwie.

W miejscu zetknięcia się dachu z podłogą biegła nie kończąca się linia, całkowicie prosta i lekko rozmazana z powodu kurzu i mgiełki. Nie zakrzywiała się łukowato, jak to człowiek czasami widzi, gdy przygląda się bacznie oceanowi. Trudno to opisać — wydawać się może, że takie rzeczy wykraczają poza ludzką intuicję, dopóki się ich nie doświadczy — ale w tamtej chwili, kiedy tam stałem, wiedziałem, że nie znajduję się na powierzchni żadnej planety. W oddali nie było żadnego horyzontu, za którym szeregi Morloków znikałyby jak oddalające się statki pełnomorskie; wiedziałem natomiast, że zwarcie zarysowane kontury Ziemi są bardzo daleko. Posmutniałem i byłem dość przestraszony.

Podszedł do mnie Nebogipfel. Zdjął gogle i odniosłem wrażenie, że zrobił to z ulgą.

— Chodź — powiedział łagodnie. — Boisz się? Chciałeś to zobaczyć. Przejdziemy się. I porozmawiamy sobie.

Z ogromnym wahaniem — zrobienie kroku naprzód, co oznaczało oddalenie się od mojej olbrzymiej celi więziennej, było dla mnie autentycznym wysiłkiem — ruszyłem za Morlokiem.

Wywołałem spore poruszenie wśród morlokowej ludności. Zewsząd otoczyły mnie ich małe twarze, z olbrzymimi oczami i bez podbródków. Podczas drogi cofałem się przed nimi, gdyż odżył we mnie strach przed ich zimnymi ciałami. Niektórzy wyciągali ku mnie swoje długie, owłosione ramiona. Poczułem ich zapach: nader znajomy, słodki, stęchły zaduch. Większość z nich chodziła w pozycji wyprostowanej, jak człowiek, choć niektórzy woleli biegać susami jak orangutany, muskając knykciami podłogę. Wielu z nich miało włosy — zarówno na czaszce jak i plecach — rozmaicie uczesane; niektórzy, takjakNebogipfel, nosili je ułożone bardzo prosto i prymitywnie, inni zaś fantazyjnie i ozdobnie. Znalazło się jednak kilku, których włosy były postrzępione i potargane tak jak u Morloków napotkanych przeze mnie w świecie Weeny, i z początku podejrzewałem, że ci osobnicy są nadal dzicy, nawet tutaj, w tym pokoju-mieście; zachowywali się jednak równie swobodnie jak reszta i postawiłem hipotezę, że te rozwichrzone czupryny to po prostu kwestia gustu — tak jak człowiek czasami zapuszcza sobie długą brodę.

Zdałem sobie sprawę z tego, że mijam Morloków niezwykle szybko — znacznie szybciej, niż pozwalało na to moje tempo. Prawie się potknąłem, gdy to sobie uświadomiłem. Spojrzałem w dół, ale nie dostrzegłem nic, co by odróżniało odcinek przezroczystej podłogi, po której stąpałem, od jakiegokolwiek innego; wiedziałem jednak, że muszę się znajdować na jakimś ruchomym chodniku.

Tłok, blade twarze Morloków, brak kolorów, płaskość horyzontu, moja nienaturalna prędkość przechodzenia przez ten dziwaczny krajobraz — a nade wszystko złudzenie, że płynę nad bezdenną studnią gwiazd — to wszystko stwarzało pozory snu! Ale potem jakiś ciekawski Morlok podchodził zbyt blisko, aż do moich nozdrzy docierał jego nieprzyjemny zapach — i ponownie przywoływany byłem do rzeczywistości.

To nie był sen: uświadomiłem sobie, że jestem zagubiony, zdany na łaskę losu w tym morzu Morloków, i znów musiałem się zmagać, by iść pewnym krokiem, by nie zaciskać pięści i nie walić nimi w zaciekawione twarze, które zewsząd na mnie napierały.

Zobaczyłem Morloków przy ich tajemniczych zajęciach. Niektórzy spacerowali, inni rozmawiali, a jeszcze inni jedli mdłą, nieokreśloną papkę, którą mi zaserwowano. Wszyscy zachowywali się tak spontanicznie jak kocięta. Ta obserwacja, w połączeniu z całkowitym brakiem jakichkolwiek zamkniętych przestrzeni, pozwoliła mi zrozumieć, że Morlokowie ze Sfery nie potrzebują prywatności, nie w takim sensie, jak my ją rozumiemy.